Ocean growing inside - Open'er Festival 2016
Open'er Festival 2014 http://mavoy-music.blogspot.com/2014/07/fever-got-me-guilty-opener-festival.html
Powrót na Openera! Po niefortunnej edycji 2015, gdzie jedynym naprawdę pociągającym dniem była środa... na którą i tak zabrakło mi funduszy, tym razem miało być zupełnie inaczej. Pierwsze ogłoszenia Alter Artu wyglądałydość zachęcająco. Florence, niby przyjeżdżająca do nas regularnie, nie zagrała w roku premiery swojego albumu żadnego setu festiwalowego. Krążek Tame Impala był jednym z najlepszych wydawnictw roku - z tym zgadzają się niemal wszyscy. Ale to chyba zapowiedź przyjazdu PJ Harvey - ogłoszonego już w grudniu - upewniła mnie w przekonaniu, że tym razem interesuje mnie ponownie środa. Później w świetle znakomitego materiału z Hope Six Demolition Project okazało się, jak świetna to była decyzja. Do składu dorzucono jeszcze chłopaków z The Last Shadow Puppets. Ale mijały kolejne miesiące, a początkowo znakomicie wyglądający line-up * wyraźnie oklapł. Prawdziwą kompromitacją okazały się ostatnie ogłoszenia. Odkładane kilkakrotnie na inny termin, ostatecznie znacząco ograniczyły udział artystów zagranicznych w festiwalu względem poprzednich edycji, co wzbudziło liczne kpiny. Żeby było jasne - daleki jestem od głupich komentarzy. Patrząc np. pod kątem sceny elektronicznej, na której znam się zwyczajnie lepiej - w tegorocznym Openerze wzięła udział większość krajowej czołówki - czyli (z tych co pamiętam): Ptaki, Rysy, Rebeka, Xxanaxx, Jacek Sienkiewicz, Zamilska, Baasch no i oczywiście najlepiej doceniony KAMP! Ostatni mieli okazję zagrać przed Foals, i z tego co widziałem, bardzo się podobali zagranicznej publiczności. Pewnie, warto prezentować naszą muzykę, która często nie ustępuje zagranicznej. Nie zmienia to faktu, że końcowa ramówka festiwalu sprawiała wrażenie wyjątkowo dziurawej. Nie ma co się dziwić - idea organizowania przez AA trzech festiwali jednocześnie musiała się skończyć ograniczonym budżetem wszystkich trzech. No właśnie - pierwotnie planowałem tylko jeden dzień, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że poza dobrymi headlinerami Coke nie ma nic do zainteresowania w tym roku, zdecydowałem się zostać w Gdyni na drugi wieczór, z tak ciekawymi artystami jak Caribou, Foals czy M83. W Gdyni pojawiłem się w środę rano, po całonocnej podróży koleją z Lublina. Przez kilka godzin zdążyłem powłóczyć się po mieście i skończyć This Side Of Paradise Fitzgeralda. Później, wraz z Kordianem Kuczmą udaliśmy się w znany już sposób, czyli darmowymi autobusami na Kosakowo.
(własne zdjęcia mam niestety tylko z dwóch pierwszych występów, zawiódł powerbank, odcinając mnie od energii na dość długi okres. FOTOGRAFÓW PROSZĘ O ZGŁASZANIE NIECHCIANEGO MATERIAŁU, zdejmę)
Zdjęcie: Gazeta Wyborcza
Według mojej prywatnej opinii, czekało teraz na nas najważniejsze wydarzenie dnia. Pierwszy występ PJ HARVEY w naszym kraju miał miejsce w 2008 roku w Sali Kongresowej, ale artystka nigdy wcześniej nie grała jeszcze setu festiwalowego. Wydawać by się mogło, że jest to wręcz miejsce nieodpowiednie dla gwiazdy tego formatu. Tymczasem przed tentem zgromadziły się tłumy i występ mogłem śledzić tylko na telebimie. Polly wystąpiła ze swoim stałym zespołem, w którego składzie nie zabrakło jej wieloletniego współpracownika - Johna Parisha. Duży akcent położony został na najnowszy album, który wybrzmiał niemal w całości - w tym moje ulubione The Ministry Of Defence i The Wheel. Ze starszych piosenek pojawiły się takie kultowe nagrania jak Let England Shake, To Bring You My Love czy Down By The Water. Był to koncert na najwyższym poziomie. W drodze powrotnej z namiotu zajrzeliśmy na chwilę do Altera, gdzie grały Savages (bardzo niefortunny clash, zważając, że dziewczyny są w pewnym stopniu następczyniami PJ na brytyjskiej scenie rockowej). Nie słucham ich często, ale album Adore Life mi się podobał, na żywo też zespół wypada bardzo dobrze, (na szczęście) obyło się bez wygłupów, byłem już przygotowany na darcie zdjęć Jana Pawła II a'la Sinead O'Connor, albo coś w tym stylu.
Do FLORENCE od wielu lat mam szczególny stosunek, którego raczej nie jestem świadomy, kiedy nie jestem na koncercie, a jest to chyba podobny stopień uwielbienia co do Lany i Jessie. Pamiętam, że miałem podobne odczucia po występie na Coke, jedynym do tej pory jaki widziałem. Tym razem śledziłem występ zespołu z pewnej odległości, ale i tak pomimo pewnego zmęczenia nie mogłem długo usiedzieć na trawie, co chwile podrywając się do tańca przy kolejnych przebojach. Ciężko mi więc podobnie jak w wypadku pozostałych dwóch dziewczyn pisać całkiem obiektywnie. Na pewno trzeba w tym miejscu wspomnieć o akcjach koncertowych przygotowanych przez niezastąpione Florence + The Machine Fan Club PL. Ważnym celem fanów było wykonanie przez Maszynę rzadko granej piosenki Third Eye, i to udało się osiągnąć na bisie. Florence dostała od członkiń fanstrony złoty naszyjnik z wisiorkiem w kształcie złotego oka z sercem zamiast źrenicy. Podobne papierowe serca przygotowali sympatycy grupy. Podczas Spectrum przesłanie miłości i pokoju wybrzmiało za sprawą wyrzuconych w powietrze balonów. Wreszcie, nasze UDWW zorganizowały znakomitą akcję Clothes Off - podczas Dog Days Are Over zebrano niepotrzebne ubrania, które przekazano podopiecznym stowarzyszenia Podaj Rękę. Jak można było się spodziewać, koncert tchnął dużym optymizmem, nadzieją i naprawdę wprawiał w rewelacyjny nastrój. Do tego stopnia, że kiedy następnego dnia rano znalazłem na dworcu PKP duże resztki brokatu, niewiele myśląc... wymazałem torbę i delikatnie siebie ;) Przecież nie będę się wstydzić ulubionego zespołu, prawda?
Zdjęcie: Gazeta Wyborcza
Koncert TAME IMPALA był tak fenomenalny, jak można było się spodziewać. Owszem, Kevin na żywo trochę ustępuje wokalnie bardziej "Lennonowemu" Kevinowi z płyty, jednak pod każdym innym względem było to wyjątkowe widowisko. Australijski muzyk przyznał, że w ostatnich dniach zmagał się z grypą i niewykluczone, że musiałby zrezygnować z występu, gdyby nie "znakomite polskie siły medyczne". Północ okazała się znakomicie dobraną godziną do podróży w świat tanecznej psychodelii. Wiedziałem już, że nie usłyszę niestety Yes I'm Changing, które jest dla mnie w tym roku bardzo ważnym utworem z powodów osobistych. Album Currents dominował jednak w setliście - począwszy od otwierającego występ Nangs do closera New Person, Same Old Mistakes - ciekaw jestem, jaki wpływ na wybór tego ostatniego nagrania miał cover Rihanny :) Największe ożywienie wzbudzały jednak najpopularniejsze piosenki, w szczególności trzy utwory - Let It Happen, The Less I Know The Better i Feels Like We Only Go Backwards. W wypadku każdego z nich scena rozjaśniała się jaśniejszymi światłami, w powietrze wyrzucane były gigantyczne ilości konfetti, a publiczność ruszała w taniec. Nie mogłem się powstrzymać od wrażenia, że jestem w alternatywnej rzeczywistości, gdzie właśnie takie piosenki rządzą na listach przebojów. :) Dzień zakończyliśmy ponownie w tencie, na kończącym się secie XXANAXX. Ten Typ Mes nie dołączył wprawdzie do grupy podczas Nie znajdziesz mnie, ale niezaprzeczalny urok osobisty Klaudii Szafrańskiej i znakomicie wyprodukowane kawałki z jednej z najlepszych polskich płyt roku zapewniły dobrą zabawę. Na bisie pojawiło się Give U The World, którego wcześniej nie doceniałem. Koniec środy i... powrót na dworzec PKP, gdzie przesiedzieliśmy do rana (nie licząc wyprawy do całodobowego marketu).
Zdjęcie: Gazeta Wyborcza
W czwartek zaczęliśmy od polskiej muzyki. Mając do wyboru pana Piotra Ziołę (to, co słyszeliśmy w Empiku na kolana nas nie rzuciło!) i bliżej nam nieznaną grupę KROKI, postawiliśmy na tych drugich. Kroki to indie rockowy zespół z Wrocławia, istniejący na scenie od 2008 roku. W ostatnim czasie grupa eksperymentuje z elektroniką, czego dowodem jest singiel Who You Are (niedostępny na Spotify). W tym wypadku wyraźnie widoczne było doświadczenie grupy. Wysoki poziom na Alter Stage utrzymał BAASCH, znany nam głównie z wspólnych nagrań z Bokką, mający też na swoim koncie bardzo dobry album solowy. W czasie jego występu, uwaga publiczności skupiła się jednak na... pożarze jednej z budek z jedzeniem, choć niektórzy uciekający przez "zagrożeniem" schroniła się właśnie do tej sceny. Po zakończeniu tego występu, podeszliśmy bliżej Maina, gdzie trwał koncert KAMP! których akurat podziwialiśmy wcześniej w tym roku podczas bezpłatnych lubelskich juwenaliów. Jak już wspominałem, zespół zasługuje na miano "polskiej grupy eksportowej". Chłopaki przygotowali nawet dla widzów specjalną niespodziankę, po raz pierwszy grając Zandata Mondata, które wcześniej jakoś nigdy nie było wykonywane live.
Photo: This Is DIY
Pierwszą dużą nazwą dnia byli FOALS, których na polskich festiwalach przegapiłem już kilka razy (żałuję, że już nie grają Bad Habit, moja ulubiona piosenka z Holy Fire). Do trzech razy sztuka! Zespół wybrał bardzo różnorodny repertuar, w którym znalazło się miejsce zarówno na ballady, jak i energiczniejsze numery, w tym dwa bardzo popularne single z ostatniej płyty. Ku mojemu wyraźnemu zadowoleniu na "parne' What Went Down rzeczywiście wyszło słońce. Publiczność reagowała na kolejne piosenki bardzo żywiołowo. Yannis wspominał poprzednie wizyty w Polsce - widać, że zespół bardzo lubi odwiedzać nasz kraj. Nie zdziwiłbym się, gdyby przed kolejnym albumem, ogłoszono jeszcze jeden koncert - na pewno by się wyprzedał.
Zdjęcie: Gazeta Wyborcza
Czas na szczere wyznanie - proszę o Waszą wyrozumiałość - RED HOT CHILI PEPPERS, ponoć najważniejsza gwiazda imprezy, nie byli dla mnie ważnym punktem dnia. :) Byłem już zresztą bardzo zmęczony po środzie, nieprzespanej nocy i czwartkowym zwiedzaniu Gdyni w dość upalnym słońcu (które potem musiało się schować na festiwal...). Będę uczciwy - po koncercie Foals z premedytacją uciekliśmy dalej na trawkę, by uniknąć ewentualnego pogo. Lubię cytować słynny cytat Nicka Cave'a o zespole - to nie jest tak, że nie lubię żadnej piosenki grupy, ale nawet ich najlepsze dokonania wydają mi się straszliwie... rzemieślnicze (i to nie świadomo-punkowo rzemieślnicze, jak Savages). W dodatku fani grupy, będący jednocześnie zapalonymi kibicami piłkarskimi (do tej grupy też raczej się nie zaliczam) zostali postawieni w trudnej sytuacji wyboru między koncertem a meczem naszej reprezentacji z Portugalią. Sam zespół stanął zdecydowanie po stronie Polaków (pokrzykiwania Flei "Polskaaaaaa biaaalo chervonyyy"), niewiele to jednak pomogło. RHCP wykonali dużą liczbę hitów, ale niedosyt wzbudziło pominięcie kilku klasycznych nagrań w tym pewnej piosenki o wrażeniu, że nie ma się partnera, albo tej o lataniu na zefirze. Josh wykonał solo dwa ciekawe covery - Close My Eyes Arthura Russella i... Warszawę Bowiego :)
Photo: This is DIY. Anthony wygląda tu prawie jak zombie :) Zdjęcia z Caribou nie daję, bo albo są słabe, albo fotografowie nie wiedzieli, że centralną postacią w zespole jest Dan Snaith ;)
Znacznie ciekawszą propozycją był dla nas kolejny akt, M83, których chcieliśmy zobaczyć już od kilku lat. Niestety, w międzyczasie dla własnego projektu White Sea zespół opuściła Morgan Kibby, a jej następczyni Kaela Sinclair nie potrafi wytworzyć wokalnie podobnej aury, co Morgan. W dodatku dużą część setlisty stanowiły piosenki ze słabego (zgodnie z tytułem) albumu Junk, znacząco ustępujące nagraniom z HUWD i zwłaszcza Saturdays & Youth. Tymczasem z tej drugiej płyty pojawiło się tylko We Own The Sky. Nie było też Wait. Fajnie było jednak posłuchać Midnight City, Outro czy Reunion, zaskakująco dobrze zabrzmiało także Do It Try It. Podobnie jak w wypadku odbywającego się w podobnym czasie występu Tame Impala, publiczność zgromadzona wokół Maina została porwana do tańca. Ostatkiem sił ruszyliśmy do namiotu na CARIBOU, gdzie dominowała spokojniejsza elektronika, choć oczywiście nie mogło zabraknąć ostatniego tego dnia przeboju. Przy Can't Do Without You mogliśmy się już jednak tylko co najwyżej lekko pokiwać :)
To,
że będzie to wyjątkowe doświadczenie wiadomo było z góry - w
końcu po raz pierwszy byłem na jakimś festiwalu dłużej niż
dzień. Teraz poprzeczka została zawieszona wysoko i bardzo możliwe,
że w przyszłym roku pojadę znowu na dwa dni pod rząd... albo uprę
się i oszczędzę pieniądze jeszcze w tym roku, aby kupić wczesny
karnet na całość! Szczególnie niesamowita była środa, którą
aż ciężko ogarnąć mi myślą - nie wiem, kiedy ponownie będę
miał okazję zobaczyć SIEDEM wykonawców, na których naprawdę mi
zależy, w ciągu jednego dnia (sprawdzając wcześniejsze lajnapy,
zauważyłem, ze w ostatnich latach do takiej liczby raczej sie nie
zbliżano). W czwartek już raczej oszczędzaliśmy siły. :) Niby
Open'er jest pogrążony w kryzysie, ale wciąż dostarcza polskim
miłośnikom indie niezapomnianych emocji. I zawsze dobrze się
przekonać, że jest ich aż tak dużo :)
----------------------------------------------------------
* tu uwaga do Alter Art, gdyby (hopefully) ktoś z nich to przeczytał. LINE-UP to skład artystów występujących na festiwalu. Rozpiskę godzinową określa się mianem TIMETABLE, ramówki (SCHEDULE) albo właśnie rozpiski. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sobie dowolny portal muzyczny (może być ukochane przez Mikołaja NME). Ponawiacie ten błąd przy okazji każdego organizowanego przez siebie festiwalu. :)
Line up w tym roku wypadał dość średnio i pewnie wybrałabym się tylko na 1. dzień, ale kuzyn dostał karnet no i tak jakoś wyszło, że zabrałam się z nim do Gdyni. Czego w sumie nie żałuję, bo chociaż psioczyłam strasznie np. na 4. dzień imprezy (miałam sobie odpuścić, bo pogoda zupełnie nie zachęcała do wychodzenia z domu) to bawiłam się lepiej niż kiedykolwiek. Ciekawe, co przygotują za rok. Mi się marzą np. The National, Nick Cave z zespołem i Kelis.
OdpowiedzUsuńhttp://the-rockferry.blog.onet.pl
No, według wieloletnich pogłosek w 2017 odbywa się kolejna część trasy Daft Punk Alive, więc niech tylko Ziółkowski spróbuje się nie włączyć :D Z wielkich headlinerów, na pewno wszyscy czekają też na Radiohead, oby tym razem się udało. Moje typy na headlinerów odważnie uzupełnię... Gorillaz i The Strokes - oby sprawdziła się choć połowa z tego :) Zważając na nowy album Cave'a, myślę, że jego występ jest bardzo prawdopodobny, to samo z nieogłoszonym na razie krążkiem The National. Co jeszcze? James Blake, który w zasadzie powinien zagrać już w tym roku. Z artystów wydających płyty w najbliższym czasie - AlunaGeorge, Banks, Two Door Cinema Club.. Myślę, że w przyszłym roku będzie nowy album Janelle Monae, niestety pominiętej przez AA przy TEL, oby tym razem było inaczej. No i jeszcze jeden akt, bardziej jako marzenie niż rzeczywistość ale - Frank Ocean :)
UsuńPS No i Jessie :D
jeszcze Arcade Fire jako potencjalny head, bo też będzie płyta
UsuńFajnie, że wychwyciłeś kilka rzeczy, których nie zauważyłem, a mnie interesowały - szczegóły akcji fanowskiej FATM, Zandata Mondata i śpiewkę o Tame Impala (wydawało mi się też, że lider Caribou to po prostu Dan Smith - muszę pamiętać na przyszłość!)
OdpowiedzUsuńPrzed "kukiełkami" pojawiło się też kilka bardziej komercyjnych niż Gaye przebojów lat 70. - "Sexy Eyes" Dr Hook i "Right Back Where We Started From" Maxine Nightingale. Szkoda, że się już nie dowiemy, czy był też w tym zestawie The Style Council (po powrocie rozważałem też opcję Deacon Blue) - coś tam na początku brzmiało fajnie i ejtisowo...
Bardziej szczegółowe uwagi pewnie u mnie na blogu za jakiś czas, ale jak łatwo się domyślić, przy wszystkich niedostatkach bardzo mi się podobało! Jedno z moich największych przeżyć muzycznych w życiu.