Kolejny
rok, kolejny Opener. Niestety spełniły się nasze
przewidywania z zeszłego roku. Organizowana przez Alter Art impreza
wyraźnie traci na poziomie. Widać, że budżet ograniczany jest na
rzecz innych festiwali, i żadnemu z nich nie służy to specjalnie
dobrze. Symbolem tego jest oczywiście sytuacja Kraków Live,
do którego zostałem już kupiony jednym wykonawcą, ale jeśli na
PÓŁTOREJ miesiąca przed rozpoczęciem znamy tylko CZTERY
występujące nazwiska, to znaczy, ze jest bardzo źle i raczej nie
powinniśmy specjalnie wyglądać kolejnych ogłoszeń. Oczywiście,
wciąż zdarzają się pozytywne niespodzianki, w tej edycji
gdyńskiego festiwalu jest to na przykład zaproszenie Kevina
Morby’ego. Nie zmienia to jednak faktu, że Opener zaczyna
niepokojąco odstawać od zagranicznych festiwali, którym kilka lat
temu dorównywał np. Rock Werchter. Nie wiem, czy jest
to wyłącznie kwestia pieniędzy, czy słabych bookerów (patrząc
po lajnapach Roskilde czy właśnie RW, na pewno
ułożyłbym to nieco inaczej), ale ciekawe, czy odbije się to jakoś
na popularności tej imprezy za granicą. Na pewno cena wciąż jest
tu atutem ;)
Dzień zacząłem od pierwszego wykonawcy na Mainie (wtedy jeszcze miałem całkiem solidne miejsce w pierwszym rzędzie) – Sorry Boys. Poprzedni raz widziałem ich cztery lata temu przed Jessie, i to był bardzo różny występ od tego, co widziałem na festiwalu. Grupa wciąż potrafi nieźle przygrzmocić na gitarach, co z tego, jeśli Bela Komoszyńska pląsa po scenie jak Florence Welch, a w zasadzie jak jej dwie główne inspiracje, czyli Bjork i Kate Bush w jednym. W zasadzie jest to rzeczywiście Florence And The Machine dla ubogich. O ile wprowadzenie na scenę chóru gospel jest ciekawym i dobrze wypadającym pomysłem, masz dziwne wrażenie, że dziewczyny pojawiają się po to, by uzupełnić braki wokalne Beli, która jednak głosu Welch nie ma. Jeśli mam wybierać, wolę posłuchać oryginału. Na zakończenie koncertu to, czego obawiałem się najbardziej, jako znany wróg folkloru. W ostatnich latach grupa zakochała się w prawdziwej śpiewaczce ludowej z Kurpiów, pani Apolonii Nowak i zaprosiła ją do regularnych występów. Nie miałem pojęcia, jak może to brzmieć. Niespodzianka – był to najsilniejszy punkt całego koncertu! Pani Apolonia nie zmęczyła moich uszu, słuchało się jej zaskakująco przyjemnie, nawet w wydaniu a capella. I co tu dużo mówić, fajnie widziało się kogoś takiego oklaskiwanego przez zgoła nieprzyzwyczajoną do takiego brzmienia publiczność. Też biłem brawo. Pani Apolonia przyćmiła samą grupę. Sorry, boys (and one girl).
Potem było już jednak tylko coraz lepiej. Występ kolejnej formacji wprawił publikę w prawdziwą euforię. Nie ma co się dziwić – o każdym koncercie Royal Blood w naszym kraju krążą legendy. Tym razem grupa wystąpiła na Mainie – może w obawie o kolejne zniszczenie podłogi Alter Stage :) Wokalista Mike Kerr nie zawahał się oczywiście przed banalnym skomplementowaniem fanów, stwierdzając, że Polska jest ponoć jednym z krajów, w którym gra im się najlepiej. Pogo było ostre! Zespół starał się połączyć materiał z obu krążków, Royal Blood i How Did We Get So Dark? Jestem nieco zawiedziony, że zabrakło akurat tego album tracku z bardzo aktualnym tekstem, który trafił mi się na shuffle w pociągu nad morze – Sleep. Takie kawałki jak Little Monster, Ten Tonne Skeleton, Lights Out czy przede wszystkim Out Of The Black wypadły prawdziwie rewelacyjnie. Przez cały występ z naturalnych względów główna uwaga spoczywała na Kerrze, „człowiek kilku słów” (M.K.) Ben Thatcher pozostawał nieco w cieniu, za pałeczkami. Pod koniec występu Ben urządził sobie jednak mały stagediving ponad głowami fanów. Koncert na pewno zadowolił wszystkich sympatyków dobrego rock n rolla.
Ze względu na duży ścisk wytrwaliśmy do końca Royal Blood, choć rozważaliśmy wcześniejszą ewakuację na najważniejszego dla nas wykonawcę dnia (no dobra – ex aequo z Radiohead). Michael Kiwanuka. Wspaniały Michael Kiwanuka <3 I to był WSPANIAŁY koncert. Niestety, nasze opóźnienie spowodowało, że straciliśmy piosenkę, na której najbardziej nam zależało – Cold Little Heart. Kiedy pojawiliśmy się pod tentem, publiczność podrygiwała już do Black Man In A White World. Michael i jego zespół dali naprawdę znakomity show. Nieśmiały wokalista był wręcz nieco zaskoczony, jak dużo osób było zainteresowanych jego muzyką, widać, że bardzo go to ucieszyło. Highlightem tego gigu obok BMIAWW było Rule The World (trochę szkoda, że na scenie nie mógł pojawić się Nas :) ). Po tym czerwcowym popołudniu z pewnością kochamy go jeszcze bardziej. Liczę, że kiedyś uda mi się go spotkać osobiście, sprawia bardzo sympatyczne wrażenie.
W tył zwrot, czas na spacer pod Main. Po kilku latach wreszcie zobaczyłem na żywo Jamesa Blake’a. Ten koncert nieco mnie zaskoczył. James zrobił dużo, żeby przełamać stereotypowy wizerunek „smutnego kolesia z keyboardem” i zagrał dużo swojego wczesnego, bardziej elektronicznego stuffu. Nie mogło jednak też oczywiście zabraknąć kilku klasycznych kawałków, takich jak Retrograde czy The Wilhelm Scream. Żałuję, że nie było Overgrown. Z nowej płyty pojawiły się m.in. Love Me In Whatever Way i I Need A Forest Fire, tym razem bez Justina Vernona. Najpiękniejszym momentem była jednak bez wątpienia końcówka tego występu i jak zawsze rewelacyjny cover A Case Of You, przy którym oczywiście się wzruszyłem :) Nie jestem jednak 100% usatysfakcjonowany, pewnie wolałbym powtórzyć to doświadczenie w zamkniętej venue.
I znowu Tent! Solange podziwiałem już tylko na telebimie, do którego jednak podszedłem na tyle blisko, że zrobiłem nawet kilka sensownych zdjęć. Pamiętacie, jak opisując koncert Justina Timberlake’a wspominałem o niewidzialnej obecności Pharrella i Timbalanda? Myślę, że w tym występie można było wyczuć coś podobnego, bardzo wyczuwalny był duch Deva Hynesa (zresztą prawie wzięliśmy za niego klawiszowca). Równie imponująco wypadł jednak materiał z A Seat At The Table, szczególnie Cranes In The Sky. Szczególną wzmiankę muszą otrzymać towarzyszące wokalistce chórzystki. Sol była bardzo miła dla publiczności, z pierwszym rzędem przybiła kilka piątek. Dla mnie jednak prawdziwym szczęściem okazała się możliwość zatańczenia live do jednej z moich ulubionych piosenek wszech czasów w ogóle (!) - tak, genialnego Losing You. Po pięciu latach! Warto było czekać!
(to oczywiście nie jest kompletna setlista ;p )
Zdjęcie: Trojmiasto.pl. Thom jak zwykle wygląda na naćpanego <3
Miał padać deszcz, ale Mikołaj Ziółkowski jest nie tylko jedyną osobą, która potrafiła przekonać do czegoś Prince’a, ale także zaklinaczem pogody. Pierwsza kropla spadła dopiero kiedy docierałem na dworzec PKP (zmęczenie i przeziębienie kazało mi odpuścić sobie Arkę, tak jak trzy lata temu rezygnowałem z Jamiego xx). Moim nowym zwyczajem jest nie pchanie się do przodu i podziwianie headlinerów z przysłowiowej trawki. Tak było z Florence, RHCP a teraz Radiohead. Dla mnie już sama świadomość, że JESTEM NA KONCERCIE RADIOHEAD BYŁA WYSTARCZAJĄCYM SZOKIEM. Kilka dni wcześniej widziałem ich zresztą „z bliska” ;) - w relacji z Glastonbury. Tamten występ… nie był jednak dobrym odnośnikiem do tego, co zespół pokazał w Gdyni. Na Glasto zespół postanowił zaspokoić randomowych widzów, grając kilka piosenek będących klasycznymi „best of” - Karma Police, No Surprises, ba, nawet Creep! (!!!!!). Setlista na Openerze była bardzo odmienna i bardziej eksperymentalna, choć z OK Computer nie zabrakło chociażby Let Down. Ku mojemu nieuniknionemu żalowi nie było natomiast Exit Music, nie do końca też rozumiem, czemu przekorny zespół nie zdecydował się na zagranie żadnej z piosenek z tak hucznie fetowanego OKNOTOK (w tym wypadku zresztą tak samo jak na Glastonbury). Nie zamierzam jednak narzekać, zabrzmiała w końcu moja ulubiona piosenka angielskiego zespołu – czyli Idioteque. Słuchając tego tracku, pomyślałem, że OKNOTOK może być znakomite, ale reeedycja Kid A – do której miejmy nadzieję też dojdzie – będzie fenomenalna.
Najbardziej banalne zdanie w tym tekście – wiadomo, że wrócę w przyszłym roku. Nie wiem, czy pamiętacie, że próbowałem zgadywać headlinerów kolejnej edycji...
http://mavoy-music.blogspot.com/2016/07/ocean-growing-inside-opener-festival.html i średnio mi to wyszło (1 na 4 + występ Blake’a), ale jednak pokuszę się ponownie, chociaż… muszę wymienić te same nazwy. Być może
Arcade Fire, być może
Gorillaz, być może na przykład
Arctic Monkeys. Myślę, że rosną szanse na występ
The Killers, którzy chyba się jednak nie rozpadną. Ja wciąż chcę
Springsteena, ale myślę, że to akurat jest bardziej prawdopodobne w Dolinie Charlotty. Na pewno muszę też pochwalić Alter Art za jedno – po biednym 2016, tym razem naprawdę postarali się, jeśli chodzi o R&B –
Solange, Kiwanuka, Booker, JMSN… Brawo.
Kupiłam karnet, gdy znana była tylko data tej edycji. Wydaje mi się, że co roku jest drożej, ale nie wyobrażam sobie, bym za oddzielny koncert Radiohead zapłaciła 100 zł.
OdpowiedzUsuńGdybym chciała jechać na 1 dzień, na jakieś 99% wybrałabym ten sam co ty. Solange bardzo mi się podobała na nowej płycie. Koncert też wypadł świetnie. Mój #1 z tegorocznego Open'era. Niezbyt za to podobał mi się Blake. Ale tu bardziej zadziałała sama otoczka. Main stage pod wieczór? No niezbyt dobry pomysł.
Podobało mi się w tym roku to, że trafili się wykonawcy, dla których był to pierwszy koncert w Polsce. Solange, The Weeknd, JMSN, Benjamin, Michael Kiwanuka itp.
Kto za rok? Chciałabym jakąś gwiazdę r&b. Może nie Bijąs, ale np. Kelis czy Mary J. Blige? Why not. Ten gatunkowy misz masz to dla mnie spory plus Open'era.
Pozdrawiam.
http://the-rockferry.blog.onet.pl/
E, niech dadzą Beyonce <3 Przecież ona wydała dwie płyty od OWF :D
UsuńTo byłby strzał, ona teraz nie grała koncertów ze względu na ciążę, ale nie zdziwię się, gdyby była większa trasa festiwalowa w przyszłym roku.
O, jeszcze jedna nazwa, której nie rzuciłem w poście, a którą typuje wielu. Queens Of The Stone Age. Bardzo prawdopodobni. No i typowani przeze mnie rok temu National.
Kupiłam karnet w styczniu, kiedy jeszcze moje zaufanie do organizatorów mówiło mi: "kup, na pewno jeszcze coś fajnego ogłoszą". Niestety pożałowałam tych wydanych pieniędzy. Co prawda dzień 1 był dla mnie całkiem ciekawy- Royal Blood i Michael Kiwanuka, za Radiohead aż tak bardzo nie przepadam i nie wysiedziałam, a raczej nie wystałam całego koncertu, ale można powiedzieć, że środa była udana. Dzień drugi to długo wyczekiwani przeze mnie chłopaki z Foo Fighters, którzy mnie nie zawiedli. Niestety ten koncert dla mnie oficjalnie festiwal otworzyła i jednocześnie zamknął. Dzień trzeci to totalna porażka, z headlinerem, którego wyręczał playback. A nie przepraszam, to się ładnie nazywa "backap vocal". Pogoda też nie dopisała, zupełnie inaczej odbiera się koncerty artystów, których się słabo zna siedząc sobie na ciepłej trawce, niż stojąc w deszczu i zimnie. Czwarty dzień odpuściłam, bo się przeziębiłam. No cóż, więcej karnetu w ciemno nie kupię.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twoja szczerość, konstruktywnej krytyki nigdy dość, szkoda tylko, że Ziółek tego nie przeczyta. Chwilami ma się wrażenie, że ten festiwal staje się głównie atrakcją dla dzieciaków z bogatych rodzin chcących wypalić skręta bez wymówek rodziców, ale do całkowitego upadku jeszcze dość daleko. Ciekawie czytało się o Sorry Boys, cieszę się, że pani Apolonia okazała się strawna. Cieszę się, że Royal Blood Cię nie rozczarowali. Przypadkowo widziałem bardzo żenującą notkę o koncercie Radiohead na stronie "Teraz Rocka" :)
OdpowiedzUsuń"festiwal staje się głównie atrakcją dla dzieciaków z bogatych rodzin" bardzo chciałabym się nie zgodzić, ale dało się niestety wiele takich osób zauważyć. Wiadomo - festiwal jest dla wszystkich. Ale wkurzają mnie osoby, które pojawiają się tylko dlatego, by sobie popić, polansować się w mediach społecznościowych itp. Trzeciego dnia podczas powrotu z terenu festiwalu byłam świadkiem rozmowy, która zwaliła mnie z nóg - jakiś koleś (16-17 lat; na oko) chwalił się koleżance, że przez te 3 dni był na jednym koncercie.
Usuń:((((((
Usuńtym przykrzej mi to czytać, jako osobie będącej z konieczności tylko na jednym dniu :(
Jaki kraj, taka Coachella ;p