Mavoy Review: U2 - Songs Of Innocence
Któż by przypuszczał, że trzynasty album irlandzkich gigantów rocka stanie się jednym z najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń muzycznego tego roku? Pomimo przybywających lat Bono, Edge, Adamowi i Larry'emu zależy na pozycji zespołu nr 1 na świecie. Temu miała przecież służyć trasa koncertowa U2360° TOUR – możemy być przekonani, że następna, która powinna zawitać także do naszego kraju, będzie jeszcze droższa i jeszcze bardziej patetyczna. Tym razem rockmani postanowili pokazać, że mają gest – i przy okazji nieźle się wzbogacić. Ku osłupieniu milionów fanów muzyki na całym świecie nowa płyta została udostępniona bez uprzedzenia i to zupełnie za darmo.
Nie jest to oczywiście specjalnie innowacyjna idea – w ostatnim czasie niespodziewany nowy materiał wydawali m.in. David Bowie, Thom Yorke czy też – pomimo szczerej chęci uniknięcia banalności wymienię to nazwisko – Beyonce. Wspomniany Yorke po rozwiązaniu kontraktu z EMI oferował album Radiohead In Rainbows w opcji „zapłać ile chcesz” - a więc w zależności od woli fana także niemal bezpłatnie. U2 poszło jednak krok dalej. Nieważne, czy jesteś zainteresowany nowym albumem zespołu. I tak go otrzymasz. Wystarczy, że już używasz programu iTunes.
W ciągu pierwszych minut od publikacji, Internet zaroił się od komentarzy na temat Songs Of Innocence. Oczywiście, sympatycy U2 cieszyli się z nieoczekiwanego prezentu i chwalili nowy materiał. Antyfani grupy – zawsze liczni i aktywni – nie zostawili na Irlandczykach suchej nitki. Najliczniejsi okazali się jednak „zwykli ludzi”, których wartość płyty niespecjalnie interesowała. Ot, włączając iTunes znaleźli jakieś piosenki, których wcale nie zamawiali, a które zajmują miejsce na dysku – lub już zdążyły pochłonąć pakiet danych mobilnego Internetu. Ani członkowie zespołu, ani Apple nie uważają chyba swojej decyzji za błędną, choć Bono ostatecznie wydusił z siebie „sorry”, a płyta może być usunięta za pomocą specjalnego oprogramowania. Nawet jeśli pewna część z pieniędzy, jakie producent sprzętu przekazał U2 trafi zapewne na cele charytatywne, ten sposób promocji budzi wątpliwości. Czy czekają nas kolejne niechciane albumy w naszych multimedialnych bibliotekach? I kiedy bez naszej wiedzy z naszych kont zaczną znikać pieniądze? Naturą recenzji jest koncentrowanie się na poziomie artystycznym, dlatego zainteresowanych tematem odsyłam do innych artykułów w Internecie na ten temat, chociażby Some Thoughts About This U2 LP Business & Creating The Digital Trash Market czy też Songs Of Innocence: On U2, Tax & Hypocrisy.
Tymczasem po odsłuchaniu albumu można mieć wątpliwości, czy cała ta akcja była właściwie potrzebna. Krążek jest bowiem wydawnictwem co najmniej solidnym. Oczywiście, dużo brakuje mu do największych osiągnięć U2 – z okresu The Joshua Tree i Achtung Baby, potrzebowałem też więcej niż jednego odtworzenia, aby oswoić się chociażby z promującym materiał singlem The Miracle Of Joey Ramone. Jest to jednak płyta z pewnością dużo ciekawsza niż dwa poprzednie albumy grupy. Niewątpliwie nie brakuje na niej potencjalnych przebojów, chociaż wspomniany singiel rozkręca się powoli, w Polsce grają go na razie wyłącznie stacje rockowe. Album nie jest jednak do końca spójny. O ile gitarowe kawałki brzmią w większości obiecująco, o tyle większy problem stanowią ballady. Bardzo wyraźny jest wpływ na obecne brzmienie Danger Mouse'a. Volcano to niemal bliźniak Fever The Black Keys, dość udany, ale This Is Where You Can Reach Me Now, próbujący brzmieć jak połowa El Camino tej samej grupy – już nie działa. Nieco mniej zauważalna jest obecność Ryana Teddera czy Paula Epwortha. Choć charakterystyczny jest fakt, że zespół pracuje z producentem, którego własny zespół, OneRepublic, czerpał zwłaszcza na początku swojej kariery z twórczości Bono i spółki. Na uwagę zasługuje kilka piosenek, Every Breaking Wave, Iris czy Cedarwood Road mogłyby pojawić się na krążkach grupy z lat osiemdziesiątych. Ale największą niespodziankę U2 zostawili na koniec. Słuchając po raz pierwszy albumu, niektórzy krytycy zwrócili uwagę, że żeński wokal w ostatnim utworze The Troubles przypomina „Lykke Li udającą Lanę Del Rey”. Wkrótce udział szwedzkiej piosenkarki został oficjalnie potwierdzony przez Interscope. Ta jedyna naprawdę ciekawa ballada na tym krążku, z pulsującym głosem wokalistki wzbogacona o kapitalne gitarowe solo, jest jego największym atutem.
Czy U2 potrzebuje wciąż brzmieć jak U2 czy może pozwalać sobie na eksperymenty? Pamiętajmy, że zanim krążek trafił pod kuratelę połowy duetu Broken Bells, spekulowało się o udziale RedOne'a i Aviciiego. Muzycy ostatecznie zrezygnowali z tego niefortunnego pomysłu. Tak więc właściwie ten album będziemy mogli oceniać dopiero wtedy, gdy poznamy jego następcę. Miejmy nadzieję, że jego ewentualnie wysokiego (wyższego?) poziomu nie osłabią już żadne kontrowersje.
Ocena: 8-
Brak komentarzy: