Mavoy Review: Mary J. Blige - The London Sessions (recenzja)
Mary Jane obecna jest na
scenie już od ponad dwudziestu lat. W swojej karierze artystka
współpracowała z wieloma producentami najwyższego formatu:
Pharrellem Williamsem, Mikiem Elizondo, Darkchildem, Babyfacem
czy też Diane Warren. W swoim dorobku posiada też nagrania
stworzone wspólnie z Arethą Franklin, Eltonem Johnem,
Ericem Claptonem czy U2. A jednak można było mieć
wrażenie, że w ostatnich latach Mary trochę skończyły się idee.
Duety z Drakiem czy Rickiem Rossem wydawały się
naturalnym krokiem dla królowej hip hopu, album sprzedał się
dobrze, ale dla fanów poprzednich krążków My Life II
było jednak rozczarowaniem. Zaskakująco bez echa przeszedł
chociażby duet z Beyonce. Później Blige zdecydowała się
na najbezpieczniejszy pomysł – wydanie kolejnej płyty
świątecznej, różniącej się od wcześniejszych krążków tego
typu wyłącznie innym głosem wykonującym popularne standardy.
Najciekawszym dziełem ostatnich lat była z pewnością power
ballada The Living Proof z filmu Służące,
szkoda jednak, że w dzisiejszych czasach takie piosenki nie mogą
liczyć na radiowy airplay.
W końcu Blige
zdecydowała się na eksperyment. Piosenkarka przeprowadziła się na
miesiąc do Londynu, aby nagrać krążek z wybranymi przez siebie
młodszymi wykonawcami i producentami. Już wcześniej miała okazję
wziąć udział w remiksie przeboju F For You projektu
Disclosure, mocno też wsparła utalentowanego młodzieńca z
Wielkiej Brytanii o nazwisku Sam Smith. Tworząc własny
album, postanowiła oprzeć się w całości na współpracy z
artystami pochodzącymi z Wysp. Przypomnijmy, że wcześniej do
nagrywania z Lawrencami przymierzała się Madonna (ale
nic z tego nie wyszło), pracuje z nimi także Usher,
ale to Mary postanowiła jako pierwsza opublikować efekt tej
współpracy. Oprócz braci i Sama na płycie pojawiają się także
inni popularni Brytyjczycy – Emeli Sande, Naughty Boy,
M.J. Cole, a także perspektywiczny producent, Jimmy Napes.
Mi brakuje jeszcze tylko Jessie Ware i jakiegoś rapera - może
Skepty? Ale szczerze
– zestaw imponujący!
Pierwszym wydanym
kawałkiem było Right Now, rytmiczny, bardzo
Disclosure-owy banger, co w sumie jest trochę mylące, bo nie jest
to brzmienie, które dominuje na płycie. Panowie odpowiadają za
jeszcze, trochę mniej wpadające w ucho nagranie – Follow.
Chwytliwy saksofon dominuje w produkcji Naughty Boya, Pick It
Up Jednak moim zdaniem najlepiej w house'owej stylistyce
odnalazł się ten, kogo wcale bym o to nie podejrzewał – nie kto
inny, jak wspomniany wcześniej Rodney „Darkchild” Jerkins,
jedyny Amerykanin na płycie. My Loving tryska
optymizmem, w niczym nie ustępuje wcześniejszym pozytywnym hitom
piosenkarki, a jednocześnie wyraźnie wykorzystuje deep house'owy
vocoder. Mam nadzieję, że to będzie singiel, ale najlepiej wydany
dopiero gdzieś w okolicach lata! Z pewnością doczekałby się też
świetnych remiksów. Na płycie nie brakuje też jednak klasowego
soulu, co słychać już w promującym album Therapy
(dzieło Smitha). „Why would I
spend the rest of my days unhappy, why would I spend the rest of this
year alone, when I can go therapy two times a day?” -
pyta rozgoryczona Blige. Teksty to bardzo mocna strona tego krążka.
Znakomicie wypada Whole Damn Year, które napisała
Emeli Sande („It took a damn
whole year to repair my body, it's been about five years, gon' take a
long long year for me to trust somebody”), dobrze
słucha się także kompozycji Smitha. Muzycznie – oprócz
wspomnianych piosenek trzeba też wspomnieć o lekko inspirowanym
muzyką gospel Doubt.
W pierwszych recenzjach
album często nazywano najlepszym krążkiem MJB od czasu The
Breakthrough (to ta płyta z Be Without You
i remixem One). Porównanie jest całkowicie
uzasadnione. The London Sessions można wymieniać
zaraz obok takich klasycznych albumów jak ten, What's The 411,
Share My World czy No More Drama. Mary
udowadnia, że nie straciła zainteresowania listami przebojów i ma
świadomość, czego słucha młodzież. Jednocześnie cieszy, że
nie wszyscy wykonawcy chcą na siłę kopiować słaby big room i EDM
spod znaku Davida Guetty i Calvina Harrisa. Liczę, że
więcej twórców ze Stanów Zjednoczonych zdecyduje się na podobny
krok. Być może Disclosure i Samowi Smithowi uda się uratować nas
przed kolejnym zalewem muzycznej tandety... Płyta R&B roku? Być
może.
Brak komentarzy: