Florence + The Machine - How Big, How Blue, How Beautiful - recenzja
1. Ship to Wreck 3:54
2. What Kind of Man 3:36
3. How Big, How Blue, How
Beautiful 5:34
4. Queen of Peace 5:07
5. Various Storms &
Saints 4:09
6. Delilah 4:53
7. Long & Lost 3:15
8. Caught 4:24
9. Third Eye 4:20
10. St Jude 3:45
11. Mother 5:49
Początkowo
zespół kierowany przez rudą wokalistkę ze stolicy Wielkiej
Brytanii wydawał się zainteresowany indie rockiem spod znaku takich
zbuntowanych piosenkarek jak Kate
Nash. Manifest
młodości w takich niezaprzeczalnych hitach jak Dog
Days Are Over czy
Rabbit Heart zdominował
debiutancki
album Lungs.
Wkrótce jednak trendy na Wyspach uległy zmianie i na drugim
wydawnictwie Ceremonials
poznaliśmy zupełnie nową Maszynę. Wykrzyczane refreny ustąpiły
miejsca subtelnym i dość mrocznym, antemicznym utworom – choć
nie zabrakło także hitów, chociażby Shake
It Out. Oprócz
Kate Bush,
którą Florence inspirowała się od zawsze, krytycy zaczęli
wspominać także o takich artystkach jak Bat
For Lashes, czy
nawet PJ Harvey.
Całość okraszona została dość specyficzną tematyką –
nawiązania do magii, demonów pojawiają się także na najnowszym
albumie, nie są już one jednak tak mocno obecne. Moim zdaniem –
na plus, ustępując miejsca personalnej refleksji. Już pierwsze
doniesienia informowały o albumie „radosnym”, „optymistycznym”.
Nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale efekt końcowy
całkowicie zadowolił moje oczekiwania. Florence
Welch, Isabella
Summers, Chris
Hayden i Robert
Aykroyd
zaprezentowali nam jeden z prawdopodobnie najlepszych albumów w tym
roku i najlepszy w swojej dyskografii.
Promocja
albumu tym razem spotkała się z wyjątkowymi trudnościami –
żywiołowa wokalistka doznała kontuzji nogi i podczas części
koncertów musiała występować na siedząco. Była to jednak dla
niej okazja dla pokazania się od nowej, akustycznej strony i
zaproszenia na scenę m.in. Father
John Misty. „Nie
wiem, dlaczego musiało dojść do mojego wypadku”
- przyznaje artystka Billboardowi
- „ale zmusił mnie on do zwolnienia i
wyzwolenia osoby, która napisała te piosenki”.
Jak wspominałem już na początku, album jest najbardziej osobistym
świadectwem, jakim może pochwalić się Florence. Nie spodziewałem
się, że wymówię nazwisko popowej gwiazdki w pozytywnym
kontekście, ale... Do większego otwarcia się w tekstach zachęciła
ją... Taylor
Swift. „Taylor
powiedziała, że powinnam śpiewać o tym, co dzieje się w moim
własnym życiu. (…) Nie chodzi o to, aby się z niczego
usprawiedliwiać, wyłącznie o szczerość. To mogłaby być płyta
o rozstaniu, ale dużo mocniej opowiada o próbie zrozumienia samej
siebie.”
Krążek
silnie inspirowany jest rockiem lat 80. Zmianę brzmienie wyraźnie
sygnalizował już pierwszy singiel What Kind
Of Man. Jego
początek przypomina to, do czego F+TM przyzwyczaili nas na
Ceremonials, ale wchodzący nagle gitarowy riff wyraźnie
sygnalizuje, że band jest gotowy na brzmienie ostrzejsze, agresywne.
Nowa stylistyka w dużej mierze wynika z zaangażowania świeżego
producenta, co znowu wydaje mi się bardzo trafnym posunięciem. Paul
Epworth w
ostatnich produkcjach niebezpiecznie ocierał się o autoplagiat i
ponowne zaangażowanie go do kierowania LP nr 3 mogło zakończyć
się katastrofą. W tej roli zastąpił go Markus
Dravs, ceniony
przeze mnie za pracę z Arcade
Fire, Coldplay,
i – nieco mniej – Mumford
And Sons.
Wspominając inspiracje tego krążka często wspomina się o Stevie
Nicks, wielkim
autorytecie Florence, z którym w tym tygodniu spotkała się i
zrobiła sobie zdjęcie. Mi niektóre piosenki – szczególnie
doskonałe Ship To Wreck
– kojarzą się nieco z Friday I'm In Love The
Cure. „Don't
touch the sleeping pills, they mess with my head, dredging of big
white sharks, swimming in the bed”.
Queen Of Peace
ciekawie łączy otwierające utwór zachwycające skrzypce z
dynamicznym refrenem, podobna zmiana klimatu pojawia się w jeszcze
jednym singlu – rozpędzającym się powoli Delilah
(wbrew
tytułowi nie mająca nic wspólnego z Tomem
Jonesem!).
Rockowym pazurem może też się pochwalić spokojniejsza ballada
zamykająca wydanie standardowe – Mother.
Ze wszystkich utworów na płycie nie przemawia do mnie wyłącznie
Third Eye.
Nie jest to ścisły powrót do czasów Lungs,
który byłby w dzisiejszych okolicznościach krokiem wstecz.
Gitarowe brzmienie wydaje się bardziej przemyślane i nieco
nostalgiczne. Oczywistym błędem byłoby jednak założenie, że
Maszyna całkowicie zarzuci wykonywanie ballad. Various
Storms & Saints
przypomina nieco utwory Lany
Del Rey z
Ultraviolence,
ma jednak lepszy tekst i najlepiej pokazuje wyjątkowe umiejętności
wokalne Florence. „The monument of a memory, you
tear it down in your head, don’t make the mountain your enemy, Get
out, get up there instead, you saw the stars out in front of you, too
tempting not to touch,but even though it shocked you, something’s
electric in your blood”.
St. Jude to ciekawa ballada, bliższa temu, co
mogliśmy usłyszeć na poprzedniej płycie zespołu. Long
& Last jest
wyraźnym ukłonem w stronę Kate
Bush, z Angielką
delikatnie śpiewającą prostsze słowa niż te wymienione wcześniej
„Lost in the fog, these hollow hills, blood
running hot, night chills, without your love I’ll be so long and
lost”. Florence jest
jednak otwarta na nowe uczucie, o czym śpiewa w ostatniej piosence,
o którym chce wspomnieć, pięknym Caught.
W refrenie tej piosenki deklaruje: „But I’m
caught,
I forget all that I’ve been taught, I can’t
keep calm, I can’t keep still pulled apart against my will”.
Słuchając tak szczerego wyznania, ciężko się nie wzruszyć.
W
tej recenzji koncentruję się na edycji standardowej, ale muszę
pochwalić mój ulubiony bonus track – piosenkę pod tytułem
Hiding.
Należy pamiętać, że nawet 16 utworów zawartych w edycji deluxe
to nie wszystko, co zespół przygotował dla swoich fanów. Dwa
kolejne nagrania otrzymają klienci sieci Target.
Tą hojność należy umiarkowanie pochwalić – choć osobiście
nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego Florence uparcie
umieszcza na kolejnych albumach piosenki w dwóch wersjach –
standardowej oraz demo. Największym atutem płyty jest jednak –
naturalnie – głos Welch. Nie chciałbym używać dużych słów,
ale jestem stuprocentowo przekonany, że artystka zapisze się w
annałach historii w podobny sposób jak największe wokalistki
rockowe (PJ, Patti
Smith), ale
także piosenkarki R&B i popowe, do fascynacji którymi lubi się
przyznawać – czyli Kate,
Aretha Franklin, Annie Lennox...
Łącząc ich wpływy w unikalny koktajl, sama Florence jest wciąż
zjawiskiem niepowtarzalnym.. Bardzo jestem zaintrygowany, co wyda w
następnej kolejności. HBHBHB łączy w sobie najlepsze cechy
poprzednich krążków, brzmi świeżo, ale wydaje się, że kolejny
album musi być bardziej oryginalny. Osobiście chętnie usłyszałbym
płytę bardziej elektroniczną – oczywiście mam tu na myśli
ambitną elektronikę, a nie przeciętne hiciorki z Calvinem
Harrisem. W tym
kierunku mógłby skierować ją jeden z producentów tego krążka –
James Ellis Ford
z Simian Mobile
Disco. O poziom
nagrań – o cokolwiek angielska artystka się nie pokusi- jestem
jednak spokojny.
Ocena:
9,5/10
Brak komentarzy: