I will need somebody to lean on – Kraków Live Festival 2015 - relacja
MØ (wszystkie zdjęcia - Aneta Żurek, naszemiasto.pl)
Coke Live Festival to pierwsza tego typu impreza, w której wziąłem udział- już dwa lata temu. Wtedy na krakowskiej scenie mogłem podziwiać takich artystów jak The Cribs, Katy B i gwiazdy wieczoru: Florence + The Machine. W zeszłym roku festiwal zrobił sobie przerwę i długo się wydawało, że w tym roku – wbrew uspokajającym zapowiedziom magistratu – może być ponownie. Na szczęście w porę poznaliśmy szczegóły imprezy. W gruncie rzeczy, większość wykonawców na Coke (tak, umówmy się, że to Coke ;) ) to odgrzewane kotlety, ale sam nie widziałem na żywo żadnego aktu w lajnapie.
Organizacja
imprezy była w tym roku wyraźnie skromniejsza, na nowym, mniejszym
obszarze Błoń i niestety w porównaniu z Czyżynami można było to
odczuć. Ochrona i baza gastronomiczna stała jednak na dobrym
poziomie...a ludzi było niewiele i do toalet nie stały wielkie
kolejki. Delikatnie ominąłem główną scenę, gdzie gromadzili się
już fani polskiego „rapu” i dość szybko pojawiłem się przed
mniejszą Kraków Stage, gdzie wciąż trwała próba Bokki i
ochroniarze nie wpuszczali zainteresowanych.
Bokka
Zespół w maskach dał jeden z przyzwoitszych polskich występów, jaki kiedykolwiek widziałem – umieściłbym ich na drugim miejscu pośród grup indie, po Rebece (bo jednak na przykład Hey to zupełnie inna kategoria). Jeśli byliście kiedyś na koncercie tej grupy, wiecie, że członkowie Bokki nie tylko zakrywają swoje twarze jak Daft Punk czy SBTRKT, ale nawet nie są skłonni do rozmowy... w tradycyjnej, konwencjonalnej formie, posługując się wyświetlanymi na ekranie napisami. Nie zabrakło utworów z nowej płyty, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku. Setlistę urozmaicił oryginalny cover znakomitego nagrania z repertuaru Joy Division - Love Will Tear Us Apart.
Bokka
Zespół w maskach dał jeden z przyzwoitszych polskich występów, jaki kiedykolwiek widziałem – umieściłbym ich na drugim miejscu pośród grup indie, po Rebece (bo jednak na przykład Hey to zupełnie inna kategoria). Jeśli byliście kiedyś na koncercie tej grupy, wiecie, że członkowie Bokki nie tylko zakrywają swoje twarze jak Daft Punk czy SBTRKT, ale nawet nie są skłonni do rozmowy... w tradycyjnej, konwencjonalnej formie, posługując się wyświetlanymi na ekranie napisami. Nie zabrakło utworów z nowej płyty, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku. Setlistę urozmaicił oryginalny cover znakomitego nagrania z repertuaru Joy Division - Love Will Tear Us Apart.
O
Georgii wiedziałem najmniej i przyznam, że ten występ w
moim odczuciu nieco odstawał od reszty. Nie mogę odmówić
dziewczynie zapału oraz bardzo dobrych zdolności instrumentalnych,
gdyż podczas show mogliśmy podziwiać nie tylko jej wokal. Problem
polega na tym, że efekt sprowadził się do czegoś w stylu „Charli
XCX, tylko bez udanych przebojów”. Nadzieja w zainteresowaniu
piosenkarki poszukiwaniem nowych brzmień, co lubi deklarować w
wywiadach – być może jeszcze całkiem nie odnalazła swojego
stylu. Nową FKA Twigs zdecydowanie nie będzie, ale być może
zaprezentuje jeszcze coś oryginalnego. Zamierzam jeszcze zgodnie z
wcześniejszymi planami odsłuchać album artystki – być może na
razie po prostu nie nabrała jeszcze wprawy koncertowej.
Kolejną
artystką zapowiedzianą na tej scenie była pierwsza gwiazda z
naprawdę dużym nazwiskiem, na którą czekałem – MØ.
Karen Marie Ørsted występowała już w naszym kraju kilka
razy, ale pomimo prób nie udało mi się do tej pory trafić na jej
koncert. Skandynawka zaprezentowała bardzo energetyczny występ,
mocno angażujący liczną publiczność – namiot wypełnił się
do ostatniego miejsca. Przyjemnym akcentem było oczywiście zejście
artystki ze sceny i podejście do publiczności.. dokładnie w tym
miejscu, gdzie stałem i ja. :) Nie zabrakło największych przebojów
Karen – Pilgrim, Waste Of Time czy New
Year's Eve. Żałuję jednak braku Never Wanna Know
i coveru Say You'll Be There. Bardzo ważnym elementem
setlisty były także dwa utwory, które MØ nagrała dla projektu
Major Lazer – cover Franka
Oceana, Lost a także finałowy track, na
której najbardziej czekali fani – Lean On (choć
spodziewałem się jeszcze żywiołowszej reakcji publiki na ten
utwór). Niewątpliwie ten set to jeden z mocniejszych punktów dnia.
Future Islands
Straciłem niestety TV On The Radio, ale postanowiłem zostać pod sceną i zaczekać na występ ostatniej tego dnia gwiazdy Kraków Stage. Future Islands to w końcu grupa znana z niezwykle oryginalnych koncertów, które ciężko porównać z żadnym innym zespołem. Dzięki występowi na żywo u Davida Lettermana, muzycy stali się nawet bohaterami memów. Sam Herring zanudziłby się na śmierć, gdyby na scenie musiał „tylko śpiewać”. Dlatego zmienia głos, ryczy, wygina się we wszystkie strony, czasami nawet pada na scenę. Nie zaburza to jednak świetności wykonywanych piosenek. Rzadko na polskich festiwalach pojawiają się komicy, ale po raz pierwszy występujący w naszym kraju Future Islands zastąpili ich z pełnym sukcesem ;) A ja przy okazji mogłem też podziwiać muzyków w mniej oficjalnej roli – kilkominutowa próba odbyła się raptem kwadrans przed początkiem występu.
Straciłem niestety TV On The Radio, ale postanowiłem zostać pod sceną i zaczekać na występ ostatniej tego dnia gwiazdy Kraków Stage. Future Islands to w końcu grupa znana z niezwykle oryginalnych koncertów, które ciężko porównać z żadnym innym zespołem. Dzięki występowi na żywo u Davida Lettermana, muzycy stali się nawet bohaterami memów. Sam Herring zanudziłby się na śmierć, gdyby na scenie musiał „tylko śpiewać”. Dlatego zmienia głos, ryczy, wygina się we wszystkie strony, czasami nawet pada na scenę. Nie zaburza to jednak świetności wykonywanych piosenek. Rzadko na polskich festiwalach pojawiają się komicy, ale po raz pierwszy występujący w naszym kraju Future Islands zastąpili ich z pełnym sukcesem ;) A ja przy okazji mogłem też podziwiać muzyków w mniej oficjalnej roli – kilkominutowa próba odbyła się raptem kwadrans przed początkiem występu.
Kendrick Lamar
Obawiałem się, że końcówka Future Islands nałoży się na początek występu gwiazdy dnia, ale na szczęście tak się nie stało. Nie patrzyłem na zegarek, ale mam wrażenie, że Kendrick Lamar chyba się trochę spóźnił.. Do tej pory, przy całym moim dużym zainteresowaniu amerykańskim hip-hopem, raperskie koncerty nigdy nie były w stanie mnie przekonać. Większość raperów na żywo brzmi niemal tak samo, gubiąc swoją message w nieco chaotycznym wrzasku. Wyjątkiem od tej zasady był naprawdę dobry występ Kanyego na Glastonbury, ale tam hit gonił za hitem. Także i tym razem stosunkowo dużo ludzi wyszło w trakcie – szczególnie zmęczonych młodych dziewcząt w towarzystwie nieco mniej z tego zadowolonych kawalerów. Na szczęście autor najlepszej raperskiej płyty tego roku zaprezentował się naprawdę z najlepszej strony, prezentując publice prawdziwie concept performance, wyraźnie odwołujący się do tradycji hiphopowych Zachodniego Wybrzeża – szczególnie uwielbianego przez Kendricka 2Paca i – talk about good timing – N.W.A. („Dr Dre, Eazy-motherfuckin-E and Ice Cube!”. Raper nie pominął także problemów polityczno-społecznych – rasizmu, brutalności policji – mocno obecnych zwłaszcza w jego najnowszej twórczości. Lamar szybko złapał kontakt z widzami, który wyraźnie przypadli mu do gustu (entuzjastyczne wykrzykiwanie „YOU are my homies! Yes! YOU!”). Ci, którzy wytrwali do końca, wychodzili z namiotu zafascynowani.
Ciekawe, czy na kolejną edycję znowu będziemy musieli czekać dwa lata i jaką będzie ona nosić nazwę, jednak najprawdopodobniej ponownie pojawię się w moim ulubionym mieście – wszystko zależy od lajnapu. Najbardziej błyszczeli MØ i Kendrick, ale z niezłej strony pokazali się także inni zaproszeni artyści. Żałuję, ze nie mogłem pojawić się na pierwszym dniu – sety The Maccebees i Foals z pewnością były fantastyczne, ale poza tym w ofercie naprawdę nie było nic zajmującego. Po nieudanych staraniach z podróżą na Opener, 21 sierpnia 2015 r. był kolejnym udanym etapem na moim koncertowym szlaku. On to the next one...
Brak komentarzy: