OFF Festival 2016 - recenzja
Ostatni z wielkiej czwórki festiwali, który udało mi się ostatecznie odwiedzić. Zapewne moja wiedza muzyczna nie była do tej pory dość rozwinięta, aby docenić bardziej "sophisticated" line-up imprezy ;) Pechowa jest też z pewnością jego lokalizacja. Katowice w ostatnim czasie kojarzą mi się bardzo nieciekawie i musiałbym się zmuszać do każdego wyjazdu w tamte strony. Wreszcie, inne koncerty (w tym występ White Lies, który - jakby nie patrzeć - zaplanowałem na długo, zanim został oficjalnie ogłoszony) skutecznie wydrenowały moje finanse. Dlatego już zrezygnowałem z Soundrive i postanowiłem, że kolejne ewentualne wyjazdy będą zależały od tego, czy uda mi się wygrać jakiś konkurs czy nie. Offa zacząłem rozważać wtedy, kiedy pojawiły się pogłoski o występie Caribou - jak wiemy, kanadyjski producent wystąpił ostatecznie na innym festiwalu i mogłem podziwiać go na żywo. W ostatnich miesiącach moją uwagę zwrócili natomiast inni artyści występujący na imprezie. Mam na myśli szczególnie Lush (olbrzymia faza na shoegaze w ostatnim czasie, zasługa Kordiana oczywiście, który towarzyszył mi później podczas festiwalu), Minor Victories (czyli sideproject innej formacji shoegaze - Slowdive, oraz Mogwai i Editors), ale przede wszystkim Thundercata, który dominował w moim odtwarzu nie tylko za sprawą zeszłorocznej EP, ale także znakomitego tanecznego kawałka O Sheit It's X. Główną gwiazdą imprezy byli jednak The Kills, których fenomenalny występ na Coachelli zdecydowanie zachęcał do obejrzenia ich live. No i karnet obejmował Brodkę, ceny jej solowych występów wolę w tym momencie zmilczeć.
MINOR VICTORIES
BRODKA
Konkursowa odpowiedź wydawała mi się samemu dość buńczuczna, ale Outrave (s/o do naszego festiwalowego towarzystwa - Pawła Soji, Marcina Kaszuby, Magdy Sieprawskiej) najwyraźniej się się spodobała i ostatecznie zostałem nagrodzony karnetem na całe wydarzenie. Podkreślę w tym miejscu - ze względów finansowych mój pierwszy CAŁY festiwal. W piątek na teren Doliny Trzech Stawów przybyliśmy dość późno, po szóstej. Pierwszym artystą okazał się występujący na mainie Willis Earl Beal. Znakomitego wykonawcę soulowego kojarzę przede wszystkim dzięki nagraniu z Cat Power, tymczasem muzyk posiada naprawdę bogatą dyskografię (pisząc te słowa, trafiłem na jego nową, tegoroczną EP Through The Dark). Beal wykazał się wyjątkową ekspresją wokalną (chwilami dorównującą takim tuzom jak Otis Redding i Screamin' Jay Hawkins), a także ciekawym storytellingiem. Po tym koncercie przenieśliśmy się w zupełnie inne, skandynawskie klimaty. Na scenie eksperymentalnej wystąpiła Jenny Hval, podpatrzona przeze mnie na streamie na żywo Pitchfork Chicago. Występ mógł się podobać, nawet mimo dość nużących półmonologów Norweżki. Gdy artystka zakończyła swój występ pośpieszyliśmy na koncert Minor Victories, których płyta odsłuchana kilka tygodni przed festiwalem zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Rzeczywiście - warto było ich nie przegapić! Jeśli chodzi o koncerty gitarowe, podobnie dobrze bawiłem się tylko na dwóch w tym roku i w obu wypadkach byli to prawdziwi tytani gatunku - David Gilmour i PJ Harvey. Tak, odważnie postawię ich trochę wyżej niż Foals i Last Shadow Puppets, choć tym razem nie znałem tekstów piosenek. Inna rzecz, że od MV nie odstręczyły mnie warunki zewnętrzne. Nie wiem, czy ten projekt będzie kontynuowany, ale zachęcam Was zarówno do odsłuchu płyty, jak i zerknięcia na nagranie koncertu z Route De Rock.
Na trochę wpadliśmy z powrotem na eksperymentalną, zerkając na Afrykańczyków z The Master Musicians Of Jajouka, ale zaczęliśmy się szykować mentalnie na występ gwiazdy dnia. Brodka rzeczywiście przyciągnęła olbrzymi tłum. Set zdominowały piosenki z Clashes. Miałem pewien niedosyt, bo na żywo na jaw wyszły te same niedociągnięcia wokalne piosenkarki, z których jakąś dekadę temu podśmiewałem się, zmuszany do wysłuchiwania w nieskończoność wyznań niedoszłej panny młodej etc. Do jej muzyki przekonywałem się powoli, nowe utwory podobały się bardzo przy pierwszym odsłuchu, ale oprócz Horses (które faktycznie brzmi bardzo dobrze live) raczej do nich nie wracam, w przeciwieństwem do starszych nagrań indie. Ciekaw jestem, jak dalej będzie rozwijać się jej kariera - Monika właśnie ogłosiła, że będzie supportem Beth Orton. Dla nas dwóch, kolejnym gatunkiem na mapie tego dnia był dubstep i występ jednej z gwiazd tego gatunku... który jednak nie doszedł do skutku. Zomby odwołał koncert w ostatniej chwili (o czym zresztą nie wiedzieliśmy od razu) i nie mogliśmy przypuszczać, że nie będzie to ostatni anulowany występ imprezy. Addison Groove wypadł bardzo przyzwoicie, niestety po jego secie rozpadał się deszcz. Zignorowaliśmy brodatego Devendrę i schowaliśmy się w sekcji gastronomicznej, dzień kończąc w podskokach na miksie DJ Koze, kojarzącego mi się głównie z tą składanką z nowym kawałkiem Jamiego xx (ale cała jest bardzo dobra).
Piątek zaplanowaliśmy dość dobrze, sobota była dla nas w większym stopniu dniem odkryć. Kordian znał The Feral Trees, dla mnie był to pierwszy raz. Brzmieniowo grupa mocno czerpie z największych tuz indie rocka, ale należy ich pochwalić za dobrą (i sympatyczną) wokalistkę. Może właśnie to jest rozwiązanie problemu wielu polskich zespołów z akcentem - angażować liderów z zagranicy? ;) Choć akurat angielszczyzna Justyny Święs jest coraz lepsza ;) Mówię o Justynie, ponieważ kolejnym aktem tego dnia był duet Rysy, których wcześniej jakoś nie miałem okazji zobaczyć. Przyznaję, że spodziewałem się koncertu na żywo, z Justyną, albo i inną wokalistką - panowie dopiero co grali na Audioriverze z Natalią Nykiel, ale tym razem grupa zagrała po prostu DJ mix, energia była trochę niższa od oczekiwanej. Ten gig trochę zawiódł. Zerknęliśmy na płyty - bez wahania kupiłem Love & Hate Michaela Kiwanuki, po czym wycofaliśmy się do maina i z pewnej odległości oglądaliśmy Fidlara. Dynamika mogła kojarzyć się z punkowymi zespołami grającymi w tej edycji, ale melodyjność refrenów nieodparcie przypominała Green Day :) Niesamowitym momentem był występ kolejnej formacji na scenie Electronic Beats. Islam Chipsy przyciągnęli nas głównie nietypową nazwą, często pojawiającą się na line-upach kolejnych edycji festiwali EB. Chipsy lubimy bardzo, a i islam budzi w nas skojarzenia zgoła inne, niż - no cóż - w większości Polaków, bynajmniej nie negatywne. Ale to rzecz prywatna i zdecydowanie offtop. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Muzyka IC, której niestety nie ma dużo w sieci, przynajmniej w oficjalnych źródłach, okazała się mieszaniną muzyki arabskiej z ostrą, dudniącą, ale zdecydowanie taneczną elektroniką. Skojarzyło mi się to z Diplo, ot taki francusko-arabski (i lepszy!) Major Lazer, myślę, że niektóre bity, które wybrzmiały, pasowałyby na podkład M.I.A. Reakcje publiczności były dość entuzjastyczne, ciężko byłoby zarzucić komuś ksenofobię. Na szczęście.
Reunion Lush przyciągnęło jedną z największych widowni, w dużej mierze fanów pamiętających ich w dobie świetności, ale nie tylko. W trakcie koncertu uświadomiłem sobie, że ich twórczość kojarzę jednak znacznie lepiej niż Minor Victories. Nie zabrakło nowych nagrań, ale dominowały klasyki. Set został zamknięty przez Sweetness And Light. Niespodzianką była duża frekwencja na koncercie Ata Kaka. Wykonawca z Ghany o trochę podobnej biografii do Rodrigueza porwał publiczność do naprawdę szalonego tańca. Wielu w szale zabawy było w stanie przysiąc, że muzyk śpiewa w naszym ojczystym języku, tańczyli wszyscy, więc nie mam ani jednego zdjęcia z tego występu. Po zakończeniu tego koncertu miałem tylko dwie myśli "wygrał dzień, nie ma wątpliwości!" i "dlaczego właściwie wszyscy nagrywają remiksy z Seanem Paulem, powinni nagrywać remiksy z Ata Kakiem!". W zdecydowanie większym spokoju wysłuchałem koncertu zespołu, którego winyle pozwoliły mi na wygranie karnetu. To być może jedna z ostatnich okazji by zobaczyć na żywo legendarne SBB. Grupa porównywana w latach 70 do Pink Floyd i Mahavishnu Orchestra występowała nawet podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Pomimo upływu lat, Józef Skrzek i jego koledzy wciąż brzmią znakomicie. W Katowicach wybrzmiał klasyczny album Nowy Horyzont - zachowując wszelkie proporcje, to tak jakby przyjechał do nas Brian Wilson, by wykonać Pet Sounds albo Smile. Niestety, tu kończą się dobre informacje. Tego dnia mieli grać The Kills, którzy jednak odwołali występ ze względu na chorobę Alison. W miejsce ich setu przesunięto megagwiazdę grime'u Wileya, który już zdążył zastąpić odwołanego wcześniej GZA z Wu-Tang Clan. Niestety, Wiley to Wiley i musisz mieć świadomość, że chimeryczny raper może w ostatniej chwili odwołać występ (dopiero co prawie odwołał wydanie płyty). Tak stało się i tym razem. Wyraźnie zakłopotani organizatorzy... postanowili zaproponować drugi występ fetowanych kilka godzin wcześniej Islam Chipsy, na co ci przystali z ochotą. Wiele nie trzeba dodawać - w ten sposób goście z Francji zdobyli tylko jeszcze większą grupę fanów. Tymczasem nad Katowicami gromadziły się kolejne ciemne chmury.
Ciężko pisać relację z niedzieli, gdy dużą jej część spędziło się w McDonaldzie... W każdym razie teraz wiem, co czuło wielu uczestników Opener'a 2016 w nieszczęsną sobotę. Na ten dzień mieliśmy już tylko dwa pewne cele - wspomnianego Thundercata i ANOHNI. Niestety, artystka w ogóle odwołała swój występ, przysyłając nawet okolicznościową wiadomość, do znudzenia pokazywaną na telebimach. Król funku chyba spóźnił lot i przybył ze sporym opóźnieniem, ostatecznie otrzymał slot headlinerski pierwotnie przygotowany dla wokalistki. Nie mieliśmy żadnych innych planów i ostatecznie zrezygnowani zwialiśmy na kilka godzin do centrum. Po powrocie spędziliśmy trochę czasu z elektroniką (Daniel Avery i Kiasmos), ale z drugiego setu wyszliśmy wcześniej w nadziei na dobre miejsca na Thundercacie. I tu olbrzymia niespodzianka! Prawdopodobnie najlepsze miejsce w historii jakiegokolwiek festiwalu lub koncertu EVER, w samym środku, tuż przy mikrofonie. Widzieliśmy wszystko i zrobiłem być może najlepsze zdjęcia z jakiegokolwiek występu. Grzmotokot (autorski neologizm) nie zawiódł, wykonując swoje największe hity, a także cover tego kawałka Kendricka, w którym akurat nie występuje - Complexion. Na bisie - wspomniane Oh Sheit. Tak, warto było zostać na festiwalu, by go zobaczyć! Zdecydowanie nie zawiódł. Czad.
Myślę, że pokuszę się o powrót na Offa. Oczywiście, moi znajomi zdążyli mi opowiedzieć wiele o "specjalnym klimacie festiwalu, który sprawia, że chcesz tu wciąż wracać". Ale nawet pomijając to, wczesny karnet na całość kosztuje tyle samo co jednodniowy bilet na Opener. Myślę, że dam radę, bo niewątpliwie warto, zarówno dla gwiazd jak Thundercat i Brodka, jak i niezwykłych odkryć - Islam Chipsy i Ata Kak. Duży plus za uwzględnienie w lineupie czarnych brzmień, kiedy AlterArt odpuścił je sobie niemal całkowicie. Szkoda odwołanych muzyków. Ciekawe, czy jest szansa na ich przyjazd w przyszłym roku - nie wiedziałem, a kiedyś na Offie miała zagrać Solange, która od tamtego anulowania nie pojawiła się w naszym kraju :/ Sam chętnie podrzuciłbym wiele nazwisk, które mogłyby pasować do profilu imprezy, znanych Wam z Mavoy Music - Nadine Shah, The Bright Light Social Hour, The Invisible, Robbing Millions, Corbu, The Living Gods Of Haiti... to tylko niektóre z nich. Jeśli Artur Rojek przez przypadek czyta te słowa - dziękuję za rozognienie mojego apetytu przed kolejną edycją!
PS W ogóle skoro Rojek stawia na reaktywacje, a przekonanie Cocteau Twins wydaje mi się zadaniem, które może go przerosnąć - proponuję reaktywację Myslovitz w oryginalnym składzie i zagranie klasycznego polskiego albumu shoegaze (jeden z niewielu polskich albumów shoegaze w ogóle) pod prostą nazwą "Myslovitz" :)))))) "Maj" w sierpniu, na żywo - to byłoby coś!
Brak komentarzy: