Obsługiwane przez usługę Blogger.

This is the moment - once in a lifetime. Open'er Festival 2018 - relacja


DAVID BYRNE (fot. moja)

Szczególny Open'er - pierwszy, który udało mi się spędzić w całości. Powstrzymam się tutaj od komentarzy dotyczących noclegu na polu namiotowym - choć jest to z pewnością dość nieszczególny wybór, szczególnie jeśli masz sąsiadów z wyjątkowo słabym gustem...  W tym poście skupię się jednak na muzyce. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie pomarudził na line-up. Wszystkie narzekania z poprzedniego roku (także to, co napisałem wtedy o Kraków Live). są aktualne. Co gorsza, lista aktów, które grały w tym samym tygodniu na innych festiwalach na kontynencie, ale nie zawitały do Gdyni może wpędzić w depresję - są to m.in.  London Grammar, Anderson .Paak, Nine Inch Nails, Interpol, MGMT, St. Vincent... i tak dalej, i tak dalej. Patrząc na plakat, headlinerzy wyglądają bardzo dobrze, druga linijka nieźle, ale od trzeciej zaczynają się poważne wątpliwości... Jedno muszę natomiast przyznać - w tym roku widziałem więcej artystów, którzy albumy wydali w 2018 roku! Zgodnie z przewidywaniami, w głównych rolach tegorocznej edycji wystąpili przedstawiciele naczelnych ;) W ostatecznym rozrachunku festiwal należał jednak do największych weteranów. 


Tytuł co roku inspirowany jest tytułem jednej z piosenek, które wybrzmiały na festiwalu. Tym razem jest to Rings Of Saturn The Bad Seeds i oczywiście Once In A Lifetime Talking Heads.

2014 "Fever got me guilty" - środa http://www.mavoymusic.com/2014/07/fever-got-me-guilty-opener-festival.html
2016 "Ocean growing inside" - środa i czwartek http://www.mavoymusic.com/2016/07/ocean-growing-inside-opener-festival.html
2017 "Cranes in the sky" - środa http://www.mavoymusic.com/2017/07/cranes-in-sky-opener-festival-2017-day-1.html

ŚRODA



No już prawie Sinatra ;) Alex Turner z Arctic Monkeys (fot. moja)

Jedyny dzień, kiedy chciałem zostać przy mainie możliwie jak najdłużej. Migos został wypchnięty na późniejsze godziny (co było oczywiście świetne z punktu widzenia osób, którzy absolutnie nie mieli ochoty ich oglądać). a planowana kolejność "Noel-> Nick -> Monkeys" brzmiała bajecznie. W celu obrony miejsca zrezygnowałem nawet z występu lubianych przez MM Superorganism. Na pierwszy ogień jednak - JARECKI... za którego muzyką nigdy specjalnie nie przepadałem (choć znam superfanów). Przyznaję, że na żywo brzmi lepiej, ma to pewnie związek z bardzo dobrym zespołem instrumentalnym, ale jednak imitacyjny charakter całości trochę kluł. Choć pewnie po prostu wolałbym w to miejsce .Paaka.. NOEL GALLAGHER był nieoczekiwanym, późnym dodatkiem do line-upu. Choć w setliście pojawiły się piosenki ze wszystkich trzech krążków, największe wrażenie  - trochę nieoczekiwanie - robiła psychodelia Who Buiilt The Moon - prawdopodobnie odpowiadająca słonecznej pogodzie. Zabrakło mi nieco jego jedynego numaru jeden na liście, czyli Ballad Of The Mighty I. Euforię publiczności wzbudziła też oczywiście "dziewczyna grająca na nożyczkach", czyli Charlotte Marionneux. Noel dał się przekonać publiczności i zagrał kilka piosenek Oasis, w tym Wonderwall i Don't Look Back In Anger. Na koniec - prosty hołd pod adresem największych idoli, czyli cover All You Need Is Love.

Koncert NICK CAVE AND THE BAD SEEDS był imponujący. Zastanawiałem się przed występem, na ile możliwe jest w ogóle oddanie klimatu koncertów Cave'a, o których słuchałem z trzeciej ręki, w festiwalowych warunkach.A jednak Nick dziarsko wdrapywał się na podwyższenia, podawał ochoczo dłoń każdemu, kto miał na to ochotę (też się załapałem!), a na koniec zaprosił do wspólnego wykonania Push The Sky Away, najpierw dwie, potem trzy i (chyba?) osiem osób. Wzruszeniu zaproszonych trudno było się dziwić. Zdecydowanie najlepszy kontakt z publicznością ze wszystkich artystów tegorocznej edycji. Setlista, w dużym stopniu oparta o nowy album, ale zawierająca też dużo starszych klasyków (Do You Love Me, Red Right Hand, Into My Arms" i tak dalej.). Żałuję tylko, że z setlisty zniknęło cytowane nawet na... keyboardzie zespołu The Mercy Seat. Ta piosenka live musi brzmieć niesamowicie! Później przyszła kolej na kolejne koncertowe marzenie - ARCTIC MONKEYS - tutaj także setlista nie była 100% idealna. Mieszanie starszych utworów z klimatycznymi nagraniami z nowego krążka nie działa tak jak powinno (tych drugich powinno być chyba więcej). Małpy zagrały jednak wystarczająco dużo swoich najpopularniejszych przebojów, aby można było narzekać. . Poza tym - na szczęście - Alex Turner wraca pomału do swojego normalnego "looku" ;).

Delektując się niezdrowo przecenionym Tymbarkiem, rzuciłem okiem na grających na Tencie FLEET FOXES, ale jak spodziewałem się, nie przypadli mi za mocno do gustu. Ostatnim wykonawcą. których widziałem tego dnia byli Szkoci z CHVRCHES. Na ich występ czekałem od pięciu lat, ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że zespół powrócił na gdyńskie lotnisko w wyjątkowo kiepskiej formie, czego znakiem była przeciętna (choć na pewno nie tak zła, jak twierdzą to wszyscy - wliczając w to mnie ;) ) płyta,. wymieniająca dotychczasowe synthpopowe rytmy na refreny niepokojąco trącące EDM-em (szczególnie w Miracle), Nie wszystko na Love Is Dead jest równie nieciekawe - live zabrzmiały Forever i (absolutnie niezwiązane z Drakiem) God's Plan, ale już niestety nie Deliverance. The Mother We Share to wciąż piosenka o jakości 10/10 dla mnie., ale liczę, że kariera CHVRCHES zostanie teraz poprowadzona w innym, ciekawszym niż obecny, Kurstinowy, kierunku

CZWARTEK


Muzycy z zespołu Davida Byrne'a (fot. moja)

W czwartek pojechałem do Gdańska i ponownie na kosakowskim lotnisku znalazłem się bardzo późno. Dlatego tego dnia widziałem bardzo niewielu wykonawców. Głównym magnesem był koncert pewnego muzyka, który w ciągu ostatnich kilku tygodni stał się kolejnym z moich największych mistrzów. Najpierw jednak - YOUNG FATHERS. Ściągnięcie ich do Gdyni zawdzięczamy wyłącznie Massive Attack, z którymi brytyjska grupa występuje i nagrywa od kilku lat (podobna sytuacja z Kali Uchis - wątpię, aby pojawiła się w składzie gdyńskiej imprezy, gdyby nie Damon Albarn). Zanim jednak YF pojawili się na mainie, zaprezentowali swoją eklektyczną mieszankę hip hopu, punku, muzyki świata i alternatywy publiczności zgromadzonej na Alterze. Setlista oparta była głównie o materiał z DEAD i Cocoa Sugar, ale swojej reprezentacji doczekała się większość dyskografii zespołu. Żałuję, że wyszedłem przed końcem, bo straciłem szansę usłyszenia In My View, ale dzięki temu zdobyłem naprawdę dobre miejsce na kolejnym show, które odbywało się w Tencie.

DAVID BYRNE! Moim zdaniem to był najlepszy koncert festiwalu. Już kilka tygodni temu, przy rozpoczęciu trasy, Internet obiegły zdjęcia artysty trzymającego na scenie.. sztuczny mózg, nie była to jednak jedyna atrakcja występu, będącego bardzo przemyślanym, konceptualnym widowiskiem muzyczno - teatralnym o zaplanowanej choreografii. Nie zabrakło nawiązań do polityki, ale w centrum znalazła się doskonała muzyka. Starałem się nie spodziewać piosenek Talking Heads, tymczasem David wykonał bardzo dużo nagrań macierzystego zespołu - w tym This Must Be The Place, Once In A Lifetime i Burning Down The House. Na scenie towarzyszył mu doskonały zespół - szczególne brawa dla dwojga gitarzystów, których gra bardzo przypadła mi do gustu. Jarecki mógł pokrzykiwać "Chcecie funku? Kto czuje funk?", tymczasem David nie używając tego słowa ani razu wypadł - o tak - dużo bardziej funkowo. American Utopia pozwoliła mi na nowo wgłębić się w jego muzykę, tuż przed festiwalem zacząłem też czytać How Music Works, które bardzo polecam. Nie jest to autobiografia sensu stricto, raczej popularnonaukowa pozycja poświęcona rozwojowi muzyki popularnej, choć z licznymi wstawkami autobiograficznymi. Wreszcie, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, koniecznie sięgnijcie po Remain In Light w nowej wersji Angelique Kidjo. Jej Once In A Lifetime to jeden z najlepszych coverów ostatnich lat.

Kilka lat temu koncert DEPECHE MODE byłby dla mnie niewątpliwie wielką atrakcją, obecnie cieszyłem się, że występują na Openerze... bo oszczędzam w ten sposób na ich solowy występ. Ich show oglądałem z daleka, podobnie jak wcześniej Red Hot Chili Peppers (do których mam chyba podobny stosunek). Z ostatniego, przeciętnego albumu, wybrzmiały tylko dwa nagrania - Going Backwards i Cover Me. Większą cześć setlisty zajęły jednak hity pokroju Personal Jesus, Precious i Enjoy The Silence. Dużo przyjemność sprawiła mi jedna z ulubionych piosenek DM z lat osiemdziesiątych - Somebody - tą dekadę reprezentowało też m.in. Everything Counts. Po występie Depeszów wstąpiłem do Tenta na MOUNT KIMBIE, rosnące zmęczenie sprawiło jednak, że część tego koncertu spędziłem już na siedząco. Myślę, że festiwalowy klimat nie do końca pomógł w docenieniu muzyki tego zespołu, podobnie było zresztą z MASSIVE ATTACK, którzy z całą pewnością przemawialiby mocniej do wyobraźni na zamkniętej scenie. Oprócz wspominanych wcześniej Young Fathers, do bristolskiej formacji dołączyli na scenie także m.in. Azekel czy Horace Andy. Zespół z premedytacją uniknął grania przebojów, omijając Teardrop i Paradise Circus, a Unfinished Sympathy grając dopiero na encorze, na którym zresztą byłem już - niestety - w namiocie.

PS Czy ktokolwiek zauważył już w Trójmieście jakiś mural Banksy'ego, czy Robert Del Naja uznał, że byłoby to zbyt podejrzane? :)

PIĄTEK

Damon Albarn z Gorillaz (fot. moja)

Noc z czwartku na piątek była pierwszą nocą na festiwalu, podczas której udało mi się wyspać i bardzo dobrze, bo poprzedniego wieczoru zaczynałem się już niepokojąco czuć jak Christian Bale w "Mechaniku". ;) Tym razem zdążyłem na otwarcie bram i zająłem miejsce w pierwszym rzędzie na kolejnym bardzo oczekiwanym przeze mnie występie. Wcześniej jednak czekała na mnie niespodzianka, o której dowiedziałem się dopiero poprzedniego dnia. Radio Chilli Zet zorganizowało w centrum Gdyni (przy dworcu kolejowym) darmową scenę na której wystąpiło kilku artystów związanych ze świetną polską muzyką elektroniczną. Mi szczególną radość sprawił występ LINII NOCNEJ, których przegapiłem wcześniej, gdy nie byłem na koncercie HAIM. "Serce rośnie", gdy widzę takie zespoły jak Linia Nocna - polska muzyka klubowa rozwija się bardzo szybko i pojawia się na niej coraz więcej interesujących producentów i zespołów. W muzyce LN szczególnie podobają mi się aluzje do muzyki z przeszłości - jak sampel z Jestem z miasta w Nad Wisłą. Szkoda, że w setliście zabrakło coveru W moim ogrodzie, ale i tak był to najlepszy polski występ, jaki widziałem podczas festiwalu. Potem na tej samej scenie pojawił się BARANOVSKI, którego występ był bardzo przyzwoity - nawet jeśli jeden z utworów zdecydowanie plagiatował refren Alexander Myslovitz ;) Był taki smutny okres w życiu, kiedy słuchałem oryginalnej piosenki na replayu, więc wiem o czym mówię ;p Na koniec mieli jeszcze wystąpić KAMP!, których rekomendować nie trzeba, ale ja pojechałem już z powrotem na Kosakowo. Jeśli czyta ten tekst ktoś z Chill Zet, bardzo prosimy o Holly Blue w przyszłym roku - "Wygnani z miasta" z głośników przed koncertem to za mało :)

Jak już zapewne wiecie, Isolation  KALI UCHIS. to nie tylko mój ulubiony album R&B, ale jeden z ulubionych albumów roku w ogóle, silny nie tylko potężną obsadą producencką, ale także niewątpliwym urokiem osobistym kolumbijskiej piosenkarki. Kali zaczęła jednak koncert od kilku utworów z początków swojej kariery - Speed i Rush, do nowych nagrań przechodząc bardzo ostrożnie. Szkoda, że zabrakło gości - oczywiście Tyler, The Creator grał na zupełnie innym festiwalu tego lata, ale... nawet wielki Damon Albarn mógłby się ruszyć i pojawić gościnnie na In My Dreams ;) Żałuję też, że wśród dobranych kawałków zabrakło Just A Stranger (które było wykonywane na Coachelli), a także Tomorrow Kevina Parkera.

Później chciałem iść na kolejną współpracownicę Gorillaz - LITTLE SIMZ, ale przy zamawianiu kolejnego drogiego Tymbarka odkryłem, że nie mam przy sobie karty kredytowej - na szczęście znalazła się na polu. Wiedziałem, że dużym zainteresowaniem cieszył się występ KALEO, ale kilka minut wystarczyło na stwierdzenie, że zdecydowanie nie jest to muzyka dla mnie. Kolejną godzinę spędziłem więc na opisywanej na blogu przed moim wyjazdem RESINIE, czyli polskiej artystce eksperymentalnej, Karolinie Rec. Miałem obawy, jak jej muzyka sprawdzi się na takim "ludycznym" festiwalu i częściowo miałem rację - nie obyło się bez głupich komentarzy kilku półgłówków o niezbyt wyrobionym guście muzycznym. Tego typu widzowie szybko jednak opuszczali scenę. Muzyka Karoliny nie brzmi na żywo jeszcze tak dobrze jak chociażby jej kolegi "po instrumencie", czyli Olivera Coatesa (może rozwiązaniem byłoby wprowadzenie jakiś wizuali, tak jak Coates?), było to jednak z pewnością bardzo ciekawe doświadczenie. 

Podobnie jak w wypadku innych dni festiwalu, jednym z moich głównych założeń było unikanie hip hopu. A przynajmniej większości hip hopu :) Dlaczego ominąłem Little Simz napisałem przed chwilą, Vince ostatecznie przegrał z Resiną, ale moje omijanie TACONAFIDE, YOUNG THUGA (czy też - innego dnia - MIGOS) było już całkowicie celowe. :) Nie wybrałem się też na SIGRID - Strangers to dobra piosenka, ale każdy kolejny singiel był dla mnie coraz większym rozczarowaniem. Stanowczo wolałbym, aby jej miejsce na listach przebojów i playlistach radiowych zajęła na przykład Shura... Żałuję, że na set Resiny nałożył się koncert FFRANCIS, o których dowiedziałem się w ostatniej chwili - przyznaję, że nie wiedziałem, że to właśnie w tym zespole działa obecnie Misia FF. Ich muzykę będę musiał jeszcze nadrobić. Przed główną gwiazdą zobaczyłem zatem polski zespół NIXES. Wiedziałem tyle, że jest bardzo popularny wśród moich znajomych i w sumie spodziewałem się elektroniki albo synthpopu, tymczasem trafiłem na przyjemny dla ucha indie rock, inspirowany nieco brzmieniem lat 60, a także chociażby Fleetwood Mac.

Kolejne koncertowe marzenie spełnione... Ci, którzy pod koniec zeszłego roku klęli wędrującego ludzika na stronie z biletami na nieszczęsny darmowy koncert GORILLAZ, tym razem mogli odetchnąć z ulgą - wejściówek nie zabrakło dla żadnego zainteresowanego występem. Narzekałem na setlisty wielu koncertów podczas tego festiwalu, ale tym razem jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Damon Albarn i spółka znakomicie wyselekcjonowali nagrania - odpowiednie proporcje zajęły klasyki (wzruszyłem się przy On Melancholy Hill :) ) , piosenki z Humanz i te z najnowszego krążka. Humility i Hollywood to znakomite imprezowe bangery - generalnie cieszy mnie, że Gorillaz coraz pewniej idą w elektronikę (Strobelite i Andromeda na wcześniejszym albumie), ale szczególnie dobrze zapamiętałem wykonania Magic City i Souk Eye. Ta druga piosenka to chyba najlepsze nagranie na TNN, choć zupełnie nie brzmi jak Gorillaz - to raczej melancholijny Albarn z ballad późnego Blur i - jak najbardziej - Everyday Robots. Całość miała tylko jedną wadę - nie rozumiem, po co ściągać Kali i Vince'a ze sobą... jeśli She's My Collar i Ascension zostały ostatecznie wycięte z setlisty ;) Trochę to dziwne ;)

Hot take, którego jeszcze nie poruszałem publicznie: Plastic Beach to najlepszy album Gorillaz. Bo są na nim On Melancholy Hill i Stylo, dwie najlepsze piosenki Gorillaz.

Byłby nim również, gdyby znajdowały się na nim WYŁĄCZNIE te dwie piosenki. :)

Piątek zakończyłem koncertem SG LEWISA, którego wspieram od czasów jego współpracy z Jessie Ware w ramach PMR Records. Niestety, producent miał wyjątkowego pecha do techniki, wielokrotnie przerywając występ z powodu problemów ze sprzętem. Nie, żeby specjalnie to przeszkadzało bardzo entuzjastycznej (i chyba już mocno podchmielonej ;) ) publiczności z pierwszego rzędu. ;) Zgodnie z moimi oczekiwaniami, najlepiej wypadły wczesne utwory Lewisa, jak Warm i No Less.

SOBOTA



Bruno Mars z zespołem (fot. Interia Muzyka)

Sobota była nie tylko dniem, w którym musiałem radzić sobie bez power banku i aparatu, ale także tym... no cóż... specyficzna, jeśli chodzi o poziom. Nie chcę być specjalnie złośliwy, ale faktem jest, że aż czterech wykonawców ze składu tego dnia widziałem już wcześniej... z czego dwa akty w poprzednim miesiącu, co daje pojęcie o braku wyboru. Ten dzień także zaczęliśmy od wizyty na Alter Stage. Muzyki BOMBA ESTEREO nie znaliśmy przed festiwalem - jest to połączenie typowych latynoskich gatunków z bardziej współczesnym brzmieniem. Nie jest to może poziom innych aktów zajmujących się podobną mieszanką (oczywiście natychmiast przychodzą do głowy Islam Chipsy i Ata Kak), ale dynamiczne piosenki bardzo łatwo wpadały w ucho, i miałem niewątpliwie dużą zabawę. W pewnym stopniu ten koncert zrekompensował mi przegapienie Superorganism.

Kolejnym zespołem, który widziałem tego dnia były LOR. O istnieniu tej formacji dowiedziałem się dzięki Sylwestrowi z bloga Podróże Muzyczne, który jest prawdopodobnie największym fanem tej młodej grupy ;) Nie miałem jednak nigdy okazji wgłębić się w ich muzykę, ale później zobaczyłem je jako support przed Rhye i odniosłem bardzo pozytywne wrażenie. Spodziewałem się wtedy "kolejnej grupy folkowej", tymczasem nastolatki zaskoczyły mnie dużą dojrzałością prezentowanego materiału. Dziewczęta z Lor są szalenie sympatyczne i urocze, a ich muzyka czerpie wyraźnie - także wokalnie - z dorobku Kate Bush (nie wiem, ale typuję, że na pewno są jej fankami). W tej chwili w sieci znajduje sie tylko kilka nagrań - trzy na Spotify, trochę więcej na YouTube - ale wiadomo, że pracują nad debiutanckim albumem. Mavoy Music czeka na niego z niecierpliwością - to powinien być świetny krążek.

DAWID PODSIADŁO na żywo przywodzi mi zawsze bardzo negatywne skojarzenia (powiem tyle, że nie są one winą samego Dawida). Tym razem jednak koniecznie wybrałem się na nowy występ, zachęcony zapowiedzią nowego materiału. Miałomiasteczkowy nie podoba mi się zupełnie, ale inne nowe utwory wypadły lepiej. Wielu zauważyło, że kilka starszych utworów - chociażby No albo Nieznajomy zostały przearanżowane aby brzmieć w inny, elektroniczny sposób. Nie wiem, czy rzeczywiście była to dobra decyzja - nie jest to może EDM, ale nie widzę Dawida w roli polskiego Bon Ivera. Dobry koncert, ale budzący pewien niedosyt - do pełnej oceny wstrzymam się jednak, kiedy usłyszę płytę. Zupełnie inne wrażenia miałem dzięki widzianej po raz drugi na żywo SEVDALIZIE. Podobnie jak jej poprzedni występ, był to niezwykle erotyczny, sensualny show z towarzyszącym wokalistce tancerzem kradnącym show na kilka minut. Tym razem jednak holenderskiej artystce było nieco trudniej pozostać "in character" - zwróciłem uwagę, że w gruncie rzeczy jest to bardzo energiczna osoba, której dużą przyjemność sprawiło występowanie przed tak dużą publicznością. Myślę, że o jej powrót do Polski możemy być spokojni.

BRUNO MARS to Bruno Mars - nie będę pretensjonalny, ucieszyło mnie jego ogłoszenie na ten festiwal. Zawsze pozwala to oszczędzić jakieś 200 złotych ;) Przy jego koncercie stanąłem jeszcze dalej od sceny jak na Gorillaz i aż głupio było mi tańczyć... to znaczy było tak do momentu, w którym wybrzmiały takie hity jak Locked Out Of Heaven i Uptown Funk, przy których już nie mogłem się opanować ;) Zabrzmiało także kilka starszych nagrań (Just The Way You Are, Grenade). Zgodnie z zapowiedzią, były też fajerwerki, ale nie jedne duże - petardy były wystrzelane w powietrze co kilka utworów. Jak obiektywnie ocenić ten występ? Bruno z pewnością mocno czerpie z dorobku klasyków R&B z przeszłości i czasami przegina - użyciu fragmentu solówki z Purple Rain zahacza o świętokradztwo. Wbrew własnym chęciom, trochę brakuje mu też do Jamesa Browna. Porównałbym go raczej do... Earth, Wind & Fire - znakomite przeboje i rzeczywiście dobra otoczka instrumentalna.

Jak to skomentowała Lena Osińska z SONAR: "Bruno Mars się spisał? Bardzo długo zastanawialiśmy się nad doborem supportu!". Polski projekt widziałem już miesiąc temu na Orange Warsaw, teraz jednak z ochotą pojawiłem się na Firestone Stage by posłuchać ich świetnej imprezowej muzyki ponownie. Podobnie jak w wypadku Linii Nocnej jest to naprawdę elektronika na światowym poziomie, którą mogliśmy pokazywać bez wstydu na Zachodzie (Sonar nawet bardziej ze względu na częściowo anglojęzyczne teksty). Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale przez zasiedzenie na Brunonie nie byłem ostatecznie na TRUPA TRUPA, z daleka ominąłem też przereklamowanych młodzieńców z YEARS & YEARS - ich nowa muzyka nie zachęca do podziwiania ich na żywo czy sprawdzania płyty. Nie byłem też na POST MALONE, ale tego pewnie zdążyliście się już domyśleć :) Mój czwarty (i pierwszy pełny) Open'er zakończyłem - w sumie tradycyjnie - pod Tentem, uczestnicząc w znakomitym secie ODESZA, wzbogaconym o efektowne wizualizacje. Szkoda tylko, że zabrakło Leona Bridgesa - ale on powinien zagrać przede wszystkim solowego seta :) Kolejny wielki nieobecny w tegorocznym lineupie.


NAJLEPSZE KONCERTY FESTIWALU

1. David Byrne
2. Nick Cave & The Bad Seeds
3. Gorillaz
Nagroda specjalna: Linia Nocna




CO DALEJ?

Typowanie gwiazd kolejnego Openera jest bardzo ryzykowne, ale tym razem udało mi się jakoś przewidzieć dwóch headlinerów - Arctic Monkeys i Gorillaz! Kto mógłby wystąpić w 2019 roku? Hmm... Przede wszystkim liczę na "nadrobienie" wykonawców, o których wspomniałem w poprzednim poście (i na początku tekstu), bo nieobecność chociażby St. Vincent jest lekko kompromitująca Jeśli chodzi o rock, nie ma co już chyba spodziewać się Arcade Fire - kto to zatem będzie? The Killers? QOTSA, które ostatecznie zagrało poza Openerem? Bardzo trudne do przewidzenia. Spodziewałem się Lykke Li, no ale ona właśnie ogłosiła studyjny koncert w listopadzie. Dużą radość sprawiłaby mi obecność FKA Twigs. Czuję, że po premierze płyty wrócą do nas Interpol. Do tego pewnie jakiś grime'owy raper pracujący obecnie nad nowym krążkiem - był już Skepta, to teraz może Stormzy? A jeśli chodzi o headlinera popowego.... Jeśli chodzi o dużą męską gwiazdę R&B po Weekndzie i Marsie został już tylko Justin Timberlake... chyba, że Ziółkowski wpadnie na jakiś naprawdę kontrowersyjny pomysł, typu Ed Sheeran. Mówię serio. Oczywiście może to być także raper - Polskę ciągle omijają takie duże nazwiska jak Jay-Z (wiem wiem - ale mówiło się o jego solowej trasie festiwalowej, która ostatecznie odbyła się tylko w USA), Kanye czy Eminem - ale to może być kwestią czasu.  I jeszcze jedna myśl - ze "strefy Live Nation" (drogie koncerty powyżej 200 złotych, akty bardziej "zasłużone" jak "na topie") w tym roku byli Depeche Mode, nie zdziwiłoby mnie, gdyby w przyszłym roku był to Lenny Kravitz. Mam nawet taką nadzieję, bo bilety na niego są właśnie bardzo drogie, a jego muzyka na pewno interesuje mnie bardziej niż DM :) 



Brak komentarzy: