SOMETHING FOR YOUR MIND – AND HIS AND HERS – OFF FESTIVAL 2019
Neneh Cherry
OFF TO OFF. Powróciliśmy na
festiwal po roku przerwy i w gruncie rzeczy… nic się nie zmieniło. Każde
stoisko stoi mniej więcej w tym samym miejscu, drzewa podświetlone są
identycznymi reflektorami. Zmienia się tylko to, co najważniejsze, czyli muzyka
– w tym roku katowicki festiwal znowu zaimponował ogłoszeniami, zdecydowanie
przewyższając pod względem różnorodności jakąkolwiek inną imprezę w naszym
kraju. Jedynym, ale potrzebnym nowym
akcentem, jaki zauważyłem na Offie, to zwiększony nacisk na ekologię, recykling
plastikowych odpadów – worki były rozwieszone wokół całego terenu festiwalu,
jak również na polu namiotowym (na tym byłem po raz pierwszy – i jestem
całkowicie zadowolony z infrastruktury).
Właśnie: informacje praktyczne,
protip: jeśli nie chcesz stać w kolejce przed Żabką, do godziny 18:00 – i 13:00 w
sobotę - możesz skorzystać z małego sklepu spożywczego za przystankiem
autobusowym, po prawej stronie w kierunki stacji benzynowej – jest tam na pewno
dużo taniej, ale nie kupisz piwa ;)
Pierwsze dwa dni tej relacji
zostały opisane przeze mnie bezpośrednio na terenie festiwalu, co jest dla mnie
nowością, którą zamierzam kontynuować.
PIĄTEK
Perfect Son
The Comet Is Coming
Jarvis Cocker
Wspominałem w poprzednich
relacjach jak ważna jest dla mnie na festiwalu dobra literatura. Co prawda w
tym roku ostatecznie znowu zabrakło czasu na Kawiarnię Literacką, ale
posiłkowałem się pozycjami zabranymi ze sobą w drogę. W zeszłym roku na
Openerze czytałem „Dla ciebie mogę umrzeć” Fitzgeralda i „Podziemnych” Kerouaca
– zwłaszcza ta druga propozycja była, w dusznym słońcu lipcowych wieczorów,
idealnym połączeniem, pozwalającym na chwilę zapomnieć o niedogodnościach
biwakowania. W tym roku moim wyborem był bożonarodzeniowy prezent – „Płomień” Leonarda
Cohena. Powiem tak – czytanie poezji w tych warunkach jest wymagającym
zadaniem…. Tym bardziej, że mówimy tu o przekładzie Daniela Wyszogrodzkiego.
Cohen jest oczywiście jednym z największych tekściarzy wszechczasów, ale jestem
jednak bardzo przyzwyczajony do oryginałów lub ewentualnie tłumaczeń Macieja
Zembatego. Nowy przekład jest solidny, ale chyba jednak warto poznać „The
Flame” w oryginale – mam też anglojęzyczną wersję, więc wkrótce dojdzie do
ponownej lektury.
Piątek zaczęły CUDOWNE LATA- bardzo
młody zespół, który zadebiutował kilka miesięcy temu, w podobnym stopniu
czerpiącym z nowej fali i dowodzonego przez dziewczyny rocka lata
dziewięćdziesiątych. W jego skład wchodzą Anna Włodarczyk z Warszawy i Amina Dargham z Krakowa.
Przyzwoity materiał- brzmiący bardzo profesjonalnie jak na debiutantki -
promuje album, który ma być wydany 26 września.
Zespoły występujące tego dnia na
Scenie Leśnej miały swój soundcheck tuż przed występami. PERFECT
SON, zmagający się z awarią samochodu, rozpoczął swój występ z pewnym
opóźnieniem. Najpierw przyszła jednak kolej na koncert zielonogórskiego
projektu NIEMOC – pierwszej
instrumentalnej formacji tego dnia. To z
pewnością post punk w najbardziej optymistycznym wydaniu – widać, że artyści
dobrze bawią się podczas występów (szczególnie nieustannie uśmiechnięty
klawiszowiec, Filip Awłas) i utrzymują dobry kontrakt z publicznością. Zespół
powrócił w późniejszych godzinach na set akustyczny, którego jednak nie
widziałem. Później rzuciłem okiem na TRIO
JAZZOWE MARCINA MASECKIEGO.
Perfect Son to jeden z dwóch
followerów Mavoy Music w tej edycji Off Festivalu – niejako kontynuując
tradycję zapoczątkowaną oczywiście przez Feist. Tobiasz Biliński był zresztą
jedną z „gwiazd” spotu promującego Off Festival na telebimach (zabawnego
podczas pierwszego obejrzenia, irytujący jak każda reklama podczas
trzydziestego). Jak już wspominałem,
targany problemami technicznymi, Biliński zaczął swój set z niewielkim
opóźnieniem, ale występ był bardzo dobry. Jak pisałem już na Instagramie,
szczególnie chciałbym pochwalić występującą w zespole chórzystkę, grającą na
klawiszach Lavię Hart. Czekam na więcej nowego materiału artysty pod tym
aliasem.
Przyznaję, że SLOWTHAI na płycie nie leży mi zupełnie
– ale co ja wiem o grime? Uważam w końcu, że Skepta jest lepszy od Stormzy’ego
i bardziej zasługuje na headlinowanie Glastonbury ;) Przyznaję jednak, że
energia Anglika w wydaniu live robi bardzo dobre wrażenie. Podobnie jego
natychmiastowa więź z widownią, która bez wahania rzuciła się na komendę do
szalonych obrotów w kierunku wskazówek zegara. Doczekaliśmy się też własnego
„Alexa z Offa” (a może to ten sam facet? Dlaczego zawsze ma na imię Alex?),
który wyręczył nieobecnego Skeptę w „Inglorious”. Spodziewajcie się
debiutanckiego singla w najbliższym czasie. Ten występ był niewątpliwie
najbardziej polityczny ze wszystkich, jakie widziałem podczas tej edycji.
Wracając na Leśną, złapałem
jeszcze kawałek soundchecku THE COMET IS
COMING. Był to jeden z najbardziej przeze mnie oczekiwanych występów
tegorocznego festiwalu. Ich album zajmuje w tym momencie – spoiler alert –
siedemnaste miejsce w naszym tegorocznym rankingu płyt. Shabaka Hutchings i
spółka porwali publiczność do bardzo żywiołowego, psychodelicznego tańca. Widok
tego tłumu będzie przypominać nam się, ilekroć ktoś zacznie twierdzić, że jazz
jest przestarzały i nie jest w stanie porwać mas. Free jazz na pewno nie.
Zespół zadedykował Unity – i cały koncert – zaprzyjaźnionemu producentowi
Rasowi G, który zmarł kilka dni wcześniej.
W tym momencie nastąpił pierwszy
poważny clash tej edycji. Nie mogłem się zdecydować, najpierw wybrałem więc ALDOUS HARDING, która była okej – po
kilku piosenkach zmieniłem jednak zdanie i po raz pierwszy tego dnia udałem się
na scenę główną, gdzie rozpoczął się już
występ DURAND JONES AND THE INDICATIONS.
Muzycy kopiują kilka trików scenicznych od Jamesa Browna (co jest trochę
zabawne, bo to jednak nie ta liga), ale sama muzyka jest znakomita. Żałuję, że
podobną popularnością nie cieszą się nasi faworyci, prawdopodobnie lepsi Mama’s
Gun, ale zabawa z DJ&TI była przednia.
Z przyczyn osobistych zrobiliśmy
sobie małą przerwę, ale wróciliśmy na main odpowiednio wcześnie, by mieć dobrą
miejscówkę na główną gwiazdę dnia. JARVIS
COCKER wydaje się wchodzić w „fazę Davida Byrne’a”. Jego show jest nieco
teatralny – choć jeszcze nie w stopniu podobnym do lidera Talking Heads, ale
wydaje mi się, że będzie ewoluować w tym kierunku. Artysta był w bardzo dobrym
humorze, wyraził zainteresowanie Polską usiłując czytać przetłumaczone tytuły
swoich piosenek, w pewnym momencie zaczął rozrzucać ze sceny cukierki. Z Byrnem
niewątpliwie dzieli go stosunek do
swojej przeszłości. Wyglądało to mniej więcej tak (cytuję z pamięci): „Ostatni
raz byłem w Polsce osiem lat temu. Był to Opener Festival w Gdyni. Grałem wtedy
w takim zespole o nazwie Pulp. Bardzo dwudziestowieczna muzyka… Ale
dobrze, zagramy teraz piosenkę Pulp. [powszechny entuzjazm]. Ale taką, którą
znają tylko najbardziej hardcorowi fani [entuzjazm]. Nie, nie TĄ!!!” Miał na myśli
„His N Hers”. Dużą część setu zajął jednak zupełnie świeży materiał JARV IS.
Moją szczególną uwagę przyciągnęła piosenka „House Music All Night”. Myślę, że
już tytuł sugeruje, czego można się spodziewać – czekam na wersję studyjną, ale
moim zdaniem brzmiało to CO NAJMNIEJ jak LCD Soundsystem. Myślę, że z tych
sesji z pewnością doczekamy się albumu, pytanie tylko kiedy. W wielu aspektach
dość filozoficzny set zakończyło wyjątkowo bezpośrednie „***** Are Running The
World”.
SOBOTA
Superorganism
Tęskno
Miałem duże szczęście. Szukałem
późnych seansów „Midsommar” (które zresztą znalazłem – ale tylko wieczorem).
Przy okazji dowiedziałem się jednak, że studyjne kino „Światowid” przygotowało
specjalny seans filmu dokumentalnego A DOG CALLED MONEY o PJ Harvey w reżyserii
Seamusa Murphy’ego. Dla tych, którzy nie wiedzą, Murphy – fotograf, operator,
autor ostatnich klipów Harvey – obserwuje Mavoy Music w sieci. Czuliśmy się
więc nieco zobowiązani, by pojawić się w kinie, były to jednak bardzo dobrze
wydane pieniądze. Film nie jest dokumentem muzycznym sensu stricto – pokazuje
Polly przy pracy nad ostatnim albumem, ale co ważniejsze – sięga on do
inspiracji poszczególnych utworów znajdujących się na krążku – historii
sięgających do takich tematów jak wojna w Kosowie czy przemoc związana z
dostępem do broni. Film jest bardzo poważny i na pewno bardzo warty obejrzenia. Kiedy obejrzę go
ponownie, opublikuję tu recenzję.
Muzycznie, był to dla nas dużo
mniej ekscytujący dzień niż piątek, spóźniłem się zresztą kilka minut. Najpierw
Scena Trójki i TENTENT, postpunkowa
kapela z Warszawy. Można powiedzieć, że kontynuuje tradycję rozpoczynania
soboty od ostrych gitar (w 2016 r. byli to Feral Trees i Fidlar, w 2017 r.
Sheer Mag). THE REAL GONES TONES z
dość amatorskim revivalem rockabilly zupełnie nie przypadli nas do gustu.
Wróciliśmy więc z Leśnej na poprzednią scenę w oczekiwaniu na pierwszą duż
atrakcję dnia. Na szansę złapania TĘSKNO
czekałem już od jakiegoś roku. Jak być może pamiętacie, Hania Rani i Joanna
Longić nagrały naszą ulubioną polską płytę zeszłego roku. Teraz wreszcie mogłem
posłuchać ich na żywo – w wydaniu koncertowym Tęskno to nie duet, a septet.
Ostatnio dużo słucham Philipa Glassa, szczególnie ścieżki „Godzin”, i niektóre
utwory dziewczyn zabrzmiały niemal jak wokalne, harmonijne wersje utworów z tej
płyty, chociażby mistrzowskiego „The Poet Acts” – czuję, że dziewczynom
spodobałoby się to porównanie. Brzmienie zostało ubogacone przez kilka bardziej
syntezatorowych nagrań, chociażby czekające na swoją premierę „Moderation” –
kontrast z innymi Offowymi wykonawcami był jednak spory. Jak bardzo trafnie
skomentowała to Hania: „I pomyśleć, że jeszcze dzień wcześniej o tej porze (no
nie dokładnie – przyp. mój)po tej samej scenie biegał Slowthai, w samych
gaciach…”
Polscy jazzmani z EABS nie byli może aż tak wyróżniającym
się aktem jak dzień wcześniej The Comet Is Coming, ale na pewno ich występ mógł
się podobać. Tym razem wspomógł ich specjalny gość, zaprzyjaźniony angielski
muzyk – Tenderlonious. Zarówno album Brytyjczyka jak i „Slavic Spirits” EABS
dopiero przede mną (mam go na liście – powinniście też pamiętać obie nazwy z
regularnego pojawiania się na playliście Mavoy Music Friday) – sprawdzę oba w
najbliższym czasie. Po tym występie zrobiłem przerwę na kolację.
Hot take: o ile w momencie
ogłoszeń największą atrakcją dnia byli dla nas bez wątpienia FOALS, ale
ostatnie tygodnie sprawiły, że SUPERORGANISM
stali się co niemal tak samo ważni. Ma to związek z premierowym odcinkiem
ostatniego sezonu serialu FX „Legion”. Muzycy pojawiają się osobiście w jednej
z porywających wizualnie scen, której podkładem jest „Something For Your
M.I.N.D.”. Nie wiem czy to pomysł superwizorki Maggie Phillips, autora serialu
Noah Hawleya, czy też może kompozytora Jeffa Russo. Koncert udowodnił jednak,
że Superorganism i Legion to idealne połączenie – dzięki dziwacznym przebraniom
muzyków i „kosmicznym” efektom dźwiękowym. Atutem występu była też na pewno
sama wokalistka, Orono Noguchi, której
stoickie i nieco sarkastyczne poczucie humoru ciekawie kontrastowało z przesadnym entuzjazmem dziewczyn
występujących w chórkach.
Widzieliśmy FOALS drugi raz – pierwszy raz na Openerze. Przyznaję, że zmęczenie
trochę wzięło górę i do końca wytrwałem nieco na siłę – ale muzycy wypadli
doskonale. Setlistę w dużym stopniu wypełniły utwory z obu części „Everything
Not Saved Will Be Lost” – w tym singiel „Black Bull”, który swoją radiową
premierę miał zaledwie dwa dni wcześniej. Słuchałem tego na żywo, w autobusie
do Katowic. Anglicy na pewno darzą Polskę dużą sympatią, a ich koncert
potwierdził miejsce formacji w czołówce wyspiarskiego indie rocka.
NIEDZIELA
Loyle Carner
Pierwszym aktem tego dnia było P.UNITY. O warszawskiej formacji nie
wiedziałem zbyt dużo, poza faktem, że występowali przed Ampem Fiddlerem na
World Wide Festival (tamten koncert niestety mnie ominął). Doświadczony (jego
kariera trwa już prawie dekadę) projekt zaprezentował się bardzo przyzwoicie,
na pewno dużo bardziej wiarygodnie niż opisywany przeze mnie przy okazji
Open’era Jarecki – może to jednak mieć związek z faktem, że jest to o wiele
większym stopniu muzyka instrumentalna. Nawet jeśli funk i soul rzadko brzmią
udanie w języku polskim – trzy kwadranse spędzone z P.Unity nie było czasem
straconym.
TRUPA TRUPA – kolejny zespół, który obserwuje nas na Twitterze,
więc wybór ich setu był dla nas dość oczywisty, tym bardziej, że przegapiliśmy
ich na Openerze rok temu. Niestety, w ten sposób straciliśmy okazję podziwiania
solowego występu HANI RANI (niefortunny układ ramówki ze strony organizatorów –
dwa uznane polskie akty w samym czasie!). Bez wątpienia najbardziej donośny
występ podczas tegorocznej edycji (i mój ulubiony polski, obok Tęskno). Muzycy
skoncentrowali się na promocji nowego albumu „Of The Sun”, który – w skutek
nieco ryzykownej, ale hojnej decyzji – był sprzedawany na festiwalu na miesiąc
przed oficjalną premierą. Niestety nie udało mi się go zdobyć (jeśli muzycy TT
czytają te słowa, będę bardzo wdzięczny za link do advance streamu na mawoj93@gmail.com ;) ) Z pewnością będzie
to jedna z najlepszych polskich premier tego roku.
Nie miałem planów na kolejną
godzinę (poza silną niechęcią do podziwiania ZESPOŁU PIEŚNI I TAŃCA ŚLĄSK – i nie żałuję tej decyzji), dlatego
sprawdziłem „konkurencję” ramówkową – tajlandzkiego wokalistę PHUMA VIPHURITA (egzotyczne nazwisko,
ale muzyk śpiewa wyłącznie w języku angielskim). Wikipedia stwierdza: „his music demonstrates
influence of various genres” i rzeczywiście – był to najbardziej eklektyczny
set festiwalowy. Niektóre utwory Azjaty są zdecydowanie folkowe, inne
charakteryzują się funkową gitarą albo wprost rockowym zacięciem. Nie znam
muzyki Viphurita w wydaniu studyjnym, ale z pewnością sięgnę. Ten występ na
pewno wprowadził mnie w bardzo dobry nastrój.
Tak się składa, że w tym roku
tylko raz byłem na Scenie Eksperymentalnej i był to set TIRZAH. Przyznaję, że długo myślałem, że londyńska artystka
anulowała swój występ – odwołana amerykańska trasa koncertowa nie miała jednak
wpływu na przyjazd do Polski. Co prawda nie słucham Mastin często, jej
minimalistyczna muzyka była jednak trafionym wyborem, zarówno dla sceny – jak i
pochmurnej pogody (w czasie jej występu spadł jedyny podczas festiwalu deszcz).
W międzyczasie pojawiła się też informacja o odwołaniu występu OCTAVIANA, czego
akurat zupełnie nie było mi szkoda – jedyne z czym kojarzy mi się raper to…zmasakrowanie jednej z moich ulubionych piosenek wszechczasów.
Dobrze, że swojego występu nie
odwołał inny z przedstawicieli brytyjskiej sceny rap, dużo bardziej przez nas
lubiany LOYLE CARNER. Co prawda
Carner nie mógł ściągnąć ze sobą takich gości jak Jordan Rakei czy Jorja Smith
– nikt jednak nie narzekał specjalnie z tego powodu, gdyż dzięki temu focus
padł na talent angielskiego muzyka, który zaprezentował bardzo energetyczny
set, wypełniony nagraniami z obu albumów z dyskografii Loyle’a. Wyjątkowo
sympatyczny jak na hiphopowca artysta był pod wyraźnym wrażeniem lokalnej
publiczności – wydaje mi się, że właśnie nawróciliśmy na „polscy fani są
najlepsi na świecie” kolejnego wykonawcę J
Podczas tego koncertu zrobiłem też najlepsze zdjęcia podczas całego weekendu.
NENEH CHERRY była dokładnie tak olśniewająca, jak się tego
spodziewałem. Jej koncert należy bez wątpienia do najlepszych występów tej
edycji Off Festivalu (a może to… OFFU Festival, jeśli wierzyć słowom
zastępującego Octaviana afrykańskich BAMBA
PANA & MAKAVELI). Wokalistka zaprezentowała przede wszystkim materiał z
nowej płyty „Broken Politics” – nie zabrakło jednak „Manchild”, „Buffalo
Stance”… a nawet czegoś, czego zupełnie się spodziewałem, czyli „7 Seconds”.
Można trochę żałować, że na katowicką imprezę nie został zabookowany Youssou
N’Dour – senegalski muzyk będzie jednak grać w Niemczech w przyszłym miesiącu
;) Muszę jeszcze powtórzyć to co napisałem na social media na żywo, bo pod
jednym względem moje oczekiwania całkowicie zostały zaspokojone – NATURAL SKIN
DEEP LIVE FUCKING SLAPS. Fenomenalny utwór i jedna z najlepszych produkcji
Kierana Hebdena w jego karierze (lepsza od obu tegorocznych singli). Bierze
żal, że Four Tet nigdy jeszcze nie odwiedził Offa – może WRESZCIE w przyszłym
roku?
Nie wiem, czy mogę wypowiadać się
na temat SUEDE, aby nie zjedli mnie
fani – przyznaję, że znam głównie ich muzykę z tej dekady (choć bardzo lubię na
przykład „Trash”, które wybrzmiało podczas występu). Co więcej, żałuję, że z
nowszych piosenek zabrakło mojego faworyta – „Wastelands”. Zespół wypadł
dobrze, ale im dłużej trwał ich set, tym bardziej monotonnie brzmiały kolejne
podobne do siebie utwory. Poza tym – moją ulubioną rzeczą w Suede jest
charakterystyczny głos Bretta Andersona, ale wokalista miał chyba słabszy
dzień, w niektórych refrenach bardziej wykrzykując niż śpiewając. Nie był to
zły koncert, ale z trzech headlinerów tegorocznej edycji, Suede najbardziej
należy się tytuł „legacy act”.
Nie chcę przesadzić z pochwałami
i nie jest to z pewnością płatny post ;) Ale mówiąc najprościej, OFF to wciąż
najlepszy polski festiwal, znacząco przewyższający jakikolwiek inny event w
kraju i wyróżniający się na scenie międzynarodowej. Przechwalam się, że w tym
roku nie wydałem ani złotówki na Mikołaja Ziółkowskiego – z pewnością nie
będzie tak zawsze. Ale kto wie, może za kilka miesięcy, jeśli pieniądze będą
sprzyjać, po raz pierwszy kupię „wczesny” karnet na OFF. Na tej imprezie można
polegać.
Brak komentarzy: